Bach! Anka z bloga Paris-Moskwa 3.54 napisała książkę! Na dodatek przysłała mi kurierem egzemplarz do recenzji. Oniemiałam. Lubię ten blog, ale autorkę znam tylko wirtualnie. Blogerzy piszący na podobny temat prędzej czy później spotykają się w blogosferze i albo zapałają do siebie sympatią, albo niechęcią, albo wzruszą ramionami. My chyba od razu poczułyśmy jakieś duchowe pokrewieństwo. Wcale nie trzeba dużo się komunikować, wystarczy wychwycić pewne charakterystyczne sformułowania, jakiś celny komentarz, inteligentną nutkę ironii i już wiesz: to swój człowiek.
Dlatego na lekturę debiutanckiej książki Anny Mandes-Tarasov czekałam z dużą przyjemnością. Najpierw obwąchałam nowiutki egzemplarz i … odłożyłam na kilka dni do dojrzenia. No dobrze, miałam wyjątkowo dużo zajęć, a podejrzewałam, że od pierwszego akapitu wsiąknę i się nie oderwę. Historia miłości Polki i Rosjanina, z Paryżem i Moskwą w tle, wyjątkowo wdzięczny i ekscytujący temat na opowieść. Ania przyjeżdża na roczny kurs zarządzania i marketingu do Francji i od razu poznaje przystojniaka Miszę, którego uśmiech zniewala wszystkie kobiety, niezależnie od narodowości. Wybucha wielka miłość…. he he… wcale tak się nie dzieje! A dałam się zwieść! Ale spokojnie, wszystko wkrótce się rozwinie i to w dramatycznych okolicznościach (i romantycznych, bo jakże inaczej może być w Paryżu) :)
Moskwy i Rosji w książce nie ma dużo, ale w tej pigułce, którą serwuje autorka, zawiera się kwintesencja wschodniej stolicy. Dokładnie tak bym napisała o Moskwie (każdy autor jest egoistyczny, więc skoro wizja Ani jest zgodna z moją, to znaczy, że jest prawdziwa i jedyna).
Dużo humoru i dystansu, nawet wobec wszechobecnych w Polsce irytujących stereotypów o Ruskich. Znajome sytuacje. Ruski – to pewnie pije i bije? Pękałam ze śmiechu, czytając o reakcjach rodziców oblubieńca na typowo polskie potrawy: tatar, flaki, skąd ja to znam…
Paryża nie znam zupełnie, byłam tylko raz na targach, zachciało mi się po lekturze pojechać jednak do tego pięknego miasta. Póki Europejczycy stanowią w nim większość.
I wcale nie przeczytałam książki jednym tchem. Ja ją smakowałam. I wzruszałam się przy niektórych fragmentach. Na przykład przy wzajemnym obwąchiwaniu się dwóch osób, które dzieciństwo i wczesną młodość (najlepsze lata) spędziły za wcale nie tak żelazną kurtyną. Deja vu.
Miłośniczki ekskluzywnych magazynów dla pań znajdą w książce dodatkowe smaczki, mogąc liznąć świat redakcji „Pani” – o, przepraszam, „Świata LADY” – od kuchni. I zadziwić się co nieco nawykami znanej redaktor naczelnej.
Napisałam wczoraj do Ani, że muszę zastanowić się, do czego się przyczepić, żeby nie wyszła laurka. Chyba jedynie do korekty, że przepuściła parę literówek. Tak, zawód korektora w dzisiejszych czasach zszedł na psy.
„Moje wielkie ruskie wesele” zostało napisane pięknym polskim językiem. I cała ta książka jest jak suknia ślubna autorki, żadnych kokardek, koronek, kwiatuszków, diamencików i bez gorsetu. Po prostu w moim stylu!
Czekam na obiecane dalsze tomy i polecam książkę jako świetną, zajmującą, wzruszającą i zabawną lekturę nie tylko na wakacje.
Statystyki odwiedzin strony (dane Google Analytics)
Unikalni użytkownicy:
Wszystkie wyświetlenia strony: