Kurultaj – Madziarzy i spółka

0

Mam w domu trzech facetów, którzy co jakiś czas muszą dać upust swojej żądzy przygód i w ten weekend wybór padł na spotkanie plemion koczowniczych Kurultáj w Bugac. Turul high – spotkałam gdzieś taką zabawną przeróbkę nazwy Kurultáj. Wybraliśmy się tam wiedzeni ciekawością i jak się okazało śmieszna przeróbka jak najbardziej oddaje charakter imprezy. Strona poznawcza, np. wykład o rovásírás (węgierskim piśmie runicznym), wystawa dotycząca Hunów czy samo pielęgnowanie tradycji to jedno, a zgromadzenie ludzi wyznających określone poglądy to już inna sprawa.

Dojazd do Bugac z Budapesztu jest prosty (autostrada M5) i w miarę wygodny, choć autostrada bywa zatłoczona, bo podąża nią większość tranzytu na Bałkany i Bliski Wschód. Są to tereny Wielkiej Niziny Węgierskiej, część Parku Narodowego Małej Kumanii (Kiskunsági Nemzeti Park), 40 km od Kecskemét. Na miejsce dotarliśmy ok. południa, upał był niemiłosierny, parking urządzony na środku pola budził nasze obawy czy po burzy uda nam się stamtąd wyciągnąć auto.

Image001

Kurultáj to spotkanie plemienne, które ma być lekiem na samotność węgierską w środku Europy (słowo w różnych językach turkijskich oznacza zjazd plemienny). Nie raz słyszałam narzekanie, że Rumuni to mają swoich braci w świecie kultury romańskiej (np. Włochy, Francja) a i do Słowian językowo im niedaleko; Austriacy odnajdą się w towarzystwie ludów germańskich i nordyckich; Polacy czy Słowacy to część słowiańszczyzny – i tylko ci biedni Węgrzy zagubieni w środku Europy. Kombinują wokół swego pochodzenia od setek lat i zgłębianie niuansów ich korzeni oraz nazw ponoć spokrewnionych z nimi ludów stanowi zawsze duże wyzwanie na studiach hungarystycznych. Zresztą, czego byś się nie uczył, to i tak pierwszy spotkany Węgier zaraz zdradzi ci sekret, że to wcale nie tak i cała dotychczasowa „wiedza” na ten temat to spisek habsburgski, komunistyczny, Unii Europejskiej czy kosmitów.

Image002

Może i nie wiadomo skąd dokładnie i z jakiego sąsiedztwa, ale wiadomo, że nomadzi i gdzieś z Azji – tak więc witajcie na naszym spotkaniu wszyscy koczownicy Azji. Nad olbrzymim placem wypełnionym jurtami (w ramach analizowania swej historii Węgrzy doszli do tego, że jest to ich tradycyjny namiot – składa się to do rozmiarów przyczepki do auta osobowego; spotkana przez nas miła właścicielka swoją jurtę nabyła w Kazachstanie, ale jest to już tylko płótno a nie tradycyjny wojłok) powiewały flagi mongolskie, turkmeńskie (kraj ten nawet wysłał niesamowitą reporterkę w pięknym, ale całkowicie nieadekwatnym do okazji stroju), kazachskie, tatarskie, tureckie, bułgarskie, uzbeckie, ujgurskie (ciekawe, co na to zaprzyjaźniony chiński rząd :), czeczeńskie (ciekawe, co na to zaprzyjaźniony rosyjski rząd :) i inne trudne nawet do zapamiętania państwa. Ze strony węgierskiej stawiła się… Magyar Gárda. Ta paramilitarna organizacja, w zasadzie zdelegalizowana działa pod innymi nazwami a jej członkowie umundurowani są prawie identycznie, znana jest ze swej ksenofobii i raczej trudno po jej członkach oczekiwać takiej otwartości na inne kultury. Część z nich wygląda dość groźnie, żeby nie powiedzieć złowieszczo: mężczyźni, ubrani na czarno, wytatuowani, w czarnych czapkach niemieckiego kroju i koszulkach z Wielkimi Węgrami, ale często mundur był tak sprany, że wyglądał jakby właściciel orał w nim pole. Albo inny gwardzista, który poprawiał na nosie okulary z taką ogniskową, że aż dziwi, że nie było z nim psa przewodnika. W czasie tej imprezy wraz z policją byli porządkowymi, co wychodziło im dość średnio i mojemu mężowi ledwo udało się uciec przed spłoszonym koniem, kiedy ten przebił się przez kordon tych wspaniałych służb. Obecni tam zaklinacze koni musieli chyba użyć niewłaściwego zaklęcia. Z drugiej jednak strony oprócz mniej lub bardziej umundurowanych członków skrajnej prawicy na spotkaniu stawili się miłośnicy szamanizmu, którzy swym wyglądem i zachowaniem zdecydowanie kojarzyli się z festiwalem Ozora, na którym Jobbikowców raczej trudno sobie wyobrazić.

Image006

Pośrodku pola namiotowego krąg utworzyła grupa taltósy – starowęgierskich szamanów niestrudzenie walących w bębny. Grupa ludzi najwyraźniej odprawiająca jakiś pradawny rytuał, wewnątrz kręgu kobiety, za nimi mężczyźni uderzający rytmicznie w bębny przypominające te indiańskie. Sprawująca ceremonię główna szamanka podsuwała każdemu miseczkę z piórami ptaków czy jakimiś innymi tajemniczymi przedmiotami niezbędnymi do ceremonii. W tle było słychać charakterystyczny gardłowy śpiew szamański, znany np. ze stepów Mongolii, który dobiegał z wielkich głośników i rozlewał się po całym terenie, u co wrażliwszych uczestników wywołując ciarki na plecach. Na twarzach zgromadzonych skupienie, wyglądali naprawdę jak w jakimś transie. Turul high. Wokół totemy z motywami zwierzęcymi, np. z wyrzeźbionym cudownym jeleniem (csodaszarvas) ze starowęgierskich podań. Jeleń w czasie polowania przywiódł braci Huna i Magora na tereny, które uznali za odpowiednie do osiedlenia się (od nich wg. legendy pochodzą Hunowie i Madziarowie). Były też naturalnie totemy ze wspomnianym już turulem, mitycznym ptakiem-bóstwem, który wg. innej legendy dał początek plemieniu Arpada.

Image018

Niestety ekipa szamanów na tyle skutecznie waliła w swe bębny, że zaraz po naszym przyjściu na teren imprezy ściągnęli nam na głowę potężną ulewę. Razem ze sporą grupą uczestników schroniliśmy się w dużym namiocie, gdzie jakiś oderwany od świata naukowiec miał prelekcję o rowaszu, czyli runicznym piśmie seklerskim. Przed deszczem namiot świecił pustkami, ale jak widać węgierscy bogowie byli mu łaskawi i miał teraz nadkomplet widzów, którzy nie mogli nawet uciec. Stojący obok Węgier z zapałem próbował wyjaśnić nam tajniki rowasza, mówił tak przekonująco, że moje dziecko zażyczyło sobie napis w rowaszu na swoim wyszehradzkim mieczu. Po dość długiej ulewie nadeszło jednak takie słońce, że w pełni zrozumiałam skojarzenia puszty z pustynią (bo teren, na którym impreza się odbywała to właśnie puszta).

Image062

W końcu mogliśmy zapuścić się pomiędzy stragany z węgierskim rękodziełem (choć jego ceny były momentami stanowczo zbyt wygórowane, zwłaszcza te podawane w euro). Jeśli chodzi o oferowane produkty, to znalazła się tam ceramika siedmiogrodzka, stroje ludowe, hafty, wyroby ze skóry, noże, pasterskie baty w chyba największym na świecie wyborze. Co chwilę ktoś z tych batów strzelał, czy to sprzedający, czy jacyś betyarzy, czy wreszcie trenujący potencjalni nabywcy. Nie zabrakło koszulek z mapą Wielkich Węgier, niektóre z bardzo nacjonalistycznymi napisami, znalazło się wśród nich nawet niemowlęce body. Wszystko było węgierskie, niekoniecznie pramadziarskie, trochę wymieszanie z poplątaniem, pasterze i zbójnicy obok jeźdźców Attyli i Arpada, do tego Seklerzy, chłopki roztropki w siedmiogrodzkich kapeluszach i białych chłopskich koszulach. Czysta prowincja. Ale prowincjonalna była i cała zebrana publika. To nie impreza dla paniczyków z Budapesztu. Prezentowany klimat trochę przypominał ten, który w Polsce kojarzy się z piknikiem country w Mrągowie. Kiedy w jednej z jurt wypatrzyliśmy piękne skórzane buty, jakie zwykli nosić madziarscy jeźdźcy, bardzo miła właścicielka była mocno zdziwiona, gdy spytaliśmy się czy da się takie kupić w Budapeszcie. Swoją drogą te bucki miały w sobie coś z kowbojek.

Chłopcy jednak dość szybko znudzili się i ożywiali się tylko na widok co ciekawszych uczestników w ich niesamowitych strojach, co powodowało, że trudno było zatrzymać się gdzieś na dłuższą chwilę, bo zaraz ciągnęli za upatrzonym obiektem. Szczególnie zwracali uwagę przybyli z dalekich stron goście w pięknych ludowych strojach. Nam bardzo spodobała się para z Baszkirii – kobieta była zdobna w napierśnik wykonany z wielkiej ilości połączonych ze sobą monet. Z bliska okazało się, że są to sowieckie kopiejki. Jak widać pieniądz sowiecki okazał się mocniejszy niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Ciekawie prezentował się starodawny mnich, choć trudno powiedzieć czy miał to być Gellert czy brat Julianus, który wyruszył na wschód w poszukiwaniu praojczyzny Węgrów i pozostałych plemion węgierskich nad Wołgą. Po jakimś czasie doszliśmy do dużej areny, na której rozgrzewali konie jeźdźcy. Mieli oni potem popisywać się swoimi umiejętnościami jeździeckimi, ale daleko im było do csikoszów z Hortobágy (trudno mi ocenić umiejętności lokalnych csikoszów, bo oni, choć prezentowali się wśród tłumu w swych strojach, to raczej byli tu gośćmi tak jak my, niż gwiazdami dnia i tylko gdzieś w oddali dwóch z nich ścigało się wokoło stada długorogich krów). Kto z kolei przywiózł ze sobą łuk lub nabył go na jednym z wielu stoisk mógł sobie postrzelać do celów przytwierdzonych do balotów słomy na wydzielonym do tego celu polu.

W końcu spomiędzy obozowiska jurt wymaszerowały oddziały wojowników lepiej lub gorzej nawiązujących swymi strojami do wojowników Attyli. Jedna z grup wręcz wyglądała na Wikingów, ale na spotkaniu w końcu były również narody zaprzyjaźnione. Gdy kręciłam się po terenie imprezy spotkałam dwie pary, które dość odbiegały swymi niewątpliwie historycznymi strojami od innych – jak mi wyjaśnili przybyli z Norwegii i jeden z mężczyzn ubrany był właśnie w strój Wikinga, a drugi w strój Sami, czyli lapoński. Obaj stwierdzili, że spotkali się na straganach z ornamentyką węgierskich ozdób, która bardzo przypominała ich własne, ale nie dziwiło to ich, bo przecież jak twierdzili istniał wtedy dość prężny handel między północą i południem (mnie Wikingowie kojarzą się raczej z prężnym rozbojem). Z początku chłopcy byli bardzo zainteresowani, ale po kilkunastu minutach, gdy grupy wojów w pełnym rynsztunku cały czas stały czekając na jazdę, zaczęli się kręcić niespokojnie. Słońce piekło niemiłosiernie. Miedzy wojami chodził chłopak w czeladnym stroju, który spryskiwał ich wodą z glinianego garnka, czym wzbudzał powszechny śmiech (że niby tym sposobem, podstępnie Madziarów próbuje ochrzcić). Niestety jego wysiłki na niewiele się zdawały i spod żelaznych i skórzanych zbroi lał się pot. Gdyby się uczyli polskiej historii to wiedzieliby, że trzeba się z kumplami zbierać w krzakach, a puste pole oddać wrogowi. Mnie wybawił sympatyczny plac zabaw zorganizowany dla najmłodszych, z drewnianymi konikami na biegunach, szczudłami, belami słomy i ręcznie napędzaną karuzelą, na której dzieci kręciły się w wiklinowych koszach uczepionych na powrozach. W końcu przy odgłosie gardłowego śpiewu mongolskiego uczestnicy widowiska historycznego wjechali/wkroczyli na arenę i rozpoczął się finał imprezy. Kolorowe widowisko pełne jeźdźców z całej historii Węgier (jakoś trochę mi nie pasowali do siebie ci wojownicy Attyli, csikósze i biało-czarni jeźdźcy przywodzący na myśl dziedziców objeżdżających swe włości).

Image113

Podsumowując – w miarę jak zagłębialiśmy się w to wszystko, odnosiliśmy wrażenie, że mamy do czynienia z jakąś zamkniętą imprezą. Wszyscy pytali nas jak dowiedzieliśmy się o tym miejscu i niektórzy patrzyli trochę podejrzliwie, gdy wskazywaliśmy na media. Większość zgodnie narzekała, że ta impreza jest zbyt komercyjna (gdy wspomniałam, że byłam kiedyś w Ópusztaszer to popatrzono na mnie jak na kogoś, kto opowiedział jakiś bardzo niestosowny żart, po czym wyjaśniono mi, że to tak jakby powiedzieć „…a ja to byłam w Disneylandzie”). Gdy tak narzekali miałam wrażenie, że chodzi im o obecność wszystkich nie-Węgrów w tym miejscu. Ale spotkaliśmy też bardzo miłych ludzi zainteresowanych po prostu madziarską przeszłością i tradycją. A z tą węgierskością, którą tak próbowali się upajać, jest tak jak to zrelacjonował nam spotkany tam Gustaw – po tym jak się wyściskał z moim mężem (mój mąż zarzekał się, że alkoholu od niego nie było czuć, a facet był jak w transie, plus uzbrojony w łuk i kołczan pełen strzał – czyżby wracał od szamanki?). Gustaw stwierdził, że jego dziadek, po którym odziedziczył imię był Niemcem i słowa po węgiersku nie rozumiał, a matka jego żony jest Turczynką więc ich dziecko jak to prosto ujął jest brązowe. Ale on jest 100% potomkiem Attyli. (pełna galeria zdjęć dostępna na blogu budapeszter)


Statystyki odwiedzin strony (dane Google Analytics)

Unikalni użytkownicy:

Wszystkie wyświetlenia strony:


Poprzedni artykuł15 sierpnia – Zaśnięcie Bogurodzicy
Następny artykułRejs statkiem po Zürichsee.
budapeszter
Od 10 lat na Węgrzech, hungarystka, miłośniczka Budapesztu, architektury i wszelkich węgierskich smaków, still hungry for Hungary. Codzienne informacje z Węgier http://budapeszter.wordpress.com/

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj