Polka w Rosji na Białorusi

1

W Mińsku byłam na delegacji, więc fotografowałam tylko urywki. Mam jednak czyste sumienie, bo przez te 3 dni pracowałam non-stop, więc spisuję na świeżo wrażenia. Przyleciałam tu pierwszy raz w życiu. Ale to nieprawda. Bo byłam już wcześniej, jako nastolatka w latach 80-tych, kiedy to w nagrodę za zgodzenie się na przyjęcie funkcji przewodniczącej TPPR (nic się nie robiło oprócz składania kwiatów pod bratnimi pomnikami) dostałam wycieczkę do chylącego się ku upadkowi ZSRR. Wspominałam o tym w którymś poście. Oprócz mnie było kilkoro innych takich leserów. Ale każdy lubił język rosyjski i umiał w nim się porozumiewać, to był (słuszny) warunek. Tamten Mińsk pamiętam mało, w ogóle nie myślałam, że to Białoruś. Na granicy celniczka krzyczała, że nie wolno kamer wideo przemycać, a nam to w ogóle w głowie nie powstało. Widocznie czegoś się bali już, ale co do Białorusi nie mieli chyba czego. Było lato i obchody wyzwolenia Mińska, widzę teraz, że to musiało być 29.07. Nie było nigdzie prądu. To znaczy on był w jednym miejscu – na głównym placu, w postaci iluminacji. Czy to był Plac Niezależności?

Białorusini w tej końcówce lat 80-tych objawili mi się jako niezwykle serdeczni ludzie. Jakieś starsze (a może oni byli w tym wieku co ja teraz?) małżeństwo zaprosiło naszą grupkę do mieszkania, oczywiście od razu uprzedzili, że to pokątnie i żeby nie opowiadać. Mieszkanie mieli urządzone tak jak w przeciętnej PRL-owskiej rodzinie wtedy, z Rubinem na głównym miejscu, no może serwetek wyszywanych w domu było więcej. I oczywiście nie było prądu. Pytali nas wtedy o takie powszednie rzeczy, ile kosztuje cukier, ile kiełbasa, jakie procedury przechodziliśmy wjeżdżając. Normalni ludzie.

Najnowsze wpisy Blogerów ze  Świata. Zapraszamy

Myśmy byli wtedy durnowaci, fotografowaliśmy się z każdym Leninem pomnikowym, czując przez skórę, że te zdjęcia mogą być wkrótce historyczne.

Białoruś potem wiele razy krążyła wokół mnie. Oczywiście musiałam przez nią jeździć z Moskwy do Krakowa i z powrotem, co wspominam mile pod względem jakości autostrad białoruskich (niestety już podobno wprowadzają opłaty, turnikiety stanęły) i niemile z powodu granicy, ale, umówmy się, polscy pogranicznicy dają najbardziej popalić. Tak jakby każdy Polak jeżdżący na wschód był przemytnikiem tańszej benzyny i fajek. Poza tym kilkakrotnie byłam wysyłana w sprawach służbowych na Białoruś, dostawałam wizę, a potem przeszkodziła mgła balicka albo inne nagłe spotkanie i jechał ktoś inny.

Teraz poleciałam nastawiona na brak mgły i na sukces, a Mińsk powitał mnie mgliście i już nie tak chętnie jak kiedyś. Na białoruskim rynku są obecni wszyscy gracze i trwa walka o klienta. To jeden z niewielu ostatnich fajnych kąsków w Europie. W hotelu na śniadaniu przewijali się … Chińczycy. Dobili się oni co najmniej dziwnego dilu z baćką Aleksandrem. Po drodze z lotniska do miasta powstaje kompleks Kamiennyj.  Do powstałej tam fabryki chemikaliów i centrów logistycznych zostanie sprowadzone 40.000 chińskich pracowników…

Obawiając się korków i kosztów, postanowiłam poruszać się transportem miejskim. Z lotniska do hotelu Białoruś jechałam z przesiadką prawie 2 godziny. Taksówka jedzie godzinę, za to kosztuje ponad 100 zł w przeliczeniu. Właśnie, te przeliczniki. Już dawno odzwyczaiłam się od tylu zer. W Moskwie dla wygody odcinałam jedno zero (potem jeszcze dzieliłam na 2 i ceny zrobiły się przyjazne), tutaj dzieliłam przez 5.000 i ciągle upewniałam się w kalkulacjach korzystając z telefonicznego kalkulatora. Za 20 dolarów otrzymałam prawie 350.000 rubli białoruskich i nie mogłam pogodzić się z tym, że tak łatwo się je wydaje. Transport miejski, to prawda, jest niewiarygodnie tani, ok. 80 groszy za przejazd metrem czy autobusem. Polecam kupić kartę, na którą nabija się pożądaną liczbę przejazdów dowolnym środkiem komunikacji. Tylko nie nazywajcie jej Jediną, jak w Moskwie, bo automatycznie będą Was odsyłać do kas międzynarodowych. To po prostu karta miejska. Pokazałam pani w okienku moją niebieską Jediną kartę z Moskwy i się bardzo zdziwiła. Co ciekawe, oficjalna strona białoruskiego transportu też używa tej nazwy. Ale nikt jej nie zna.

Białorusini w autobusach są bardzo rozmowni, przynajmniej średnie i starsze pokolenie. Pierwszego dnia musiałam przesiąść się na metro, stacja Oktiabrskaja (Październikowa). Wiedziałam, że jest za GUMem, ale takiego przystanku nie było, więc poprosiłam zażywną panią o podpowiedź. –Aaa, to ty też, diewuszka, słyszałaś o tych akcjach promocyjnych w czwartki? Jakie ja tam ostatnio czapki i szale kupiłam… tu popłynęła wartka opowieść o wszelkich akcjach promocyjnych Mińska zakupowego. Trafiłam na Łowczynię Okazji. Sypała datami i wysokością rabatów jak z rękawa. Nie była to jednak zwykła Łowczyni, tylko Łowczyni Kulturalna. Wyjaśniła mi program darmowych biletów do kina. – Trzeba odstać jakieś 1,5 godziny w kolejce, ale potem – rozkosz! A najpiękniejsze filmy w tym programie to koreańskie. – Nigdy nie widziałam koreańskiego filmu. Łowczyni coś przeżuwała i dumała. – Diewuszka, ale wy to nie z Mińska? – spytała nagle i już spodziewałam się pytania o akcent.  – A po czym poznaliście?No bo każdy w Mińsku wie, gdzie GUM, odparła, pompując moje językowe ego do rozmiarów wielkiego balona. Faktycznie, w Mińsku, nie chwaląc się, wszyscy mieli akcent gorszy od majewo maskowskawo i wpadałam tylko na specyficznej leksyce.

Stacja Oktiabrska przysporzyła mi trochę problemów, bo ona się wcale tak nie nazywa. Nazywa się Kastryczninskaja po białorusku i tylko taka wersja jest widoczna na schemacie metra. To prawda, że w Białorusi mówi się po rosyjsku, ale to wierutna bzdura, że ten język jest spychany przez władze na pobocze. Schemat metro, nazwy ulic, komunikaty w środkach transportu – wszystko to po białorusku, choć nawet młodzież nie mówi między sobą w tym języku. Zrozumiałam w końcu uwagę jednej rosyjskiej znajomej, że białoruski brzmi dla Rosjanina śmiesznie. To, zdaje się, tak jak czeski dla polskiego ucha. Wydawało mi się, że lektor w autobusie mówi, że drzwi się zapalają, zamiast zamykać się…

Generalnie byłam postrzegana przez Białorusinów klientów jako bohaterka, że korzystam z transportu miejskiego… Bo Mińsk to naprawdę duże miasto. Ulice są szerokie i na drugi brzeg trzeba przechodzić podziemnymi przejściami. Kilka razy pomyliłam przystanki (białoruskie nazwy) i moje nogi do dziś czują przebyte piechotą kilometry. Miałam to szczęście, że dojeżdżałam do każdej stacji przesiadkowej najbliższym autobusem nr 1. Jest to trasa turystyczna. Jeśli się dobrze trafi, to można śledzić ją na ekranie autobusowego telebimu, a lektorka opowiada, co właśnie mijamy. Po rosyjsku. Wszystko w białoruskiej stolicy jest bardzo nowoczesne. Wi-fi wszędzie (choć z ograniczeniami i szwankujący), a zamiast rozkładu jazdy na przystankach stoją elektroniczne tablice, z których można wyczytać, kiedy przyjedzie pożądany pojazd, a także, ile metrów jest do stacji innego rodzaju transportu.

Nie wiem, do czego porównać to miasto. Jest czyste, jest bezpiecznie, milicji mało (patrol stoi wieczorem przy wyjściu z podziemnego przejścia – dla mnie rewelacja), samochodów mało (szok, komentarz Białorusina: bo niewielu stać na auto), reklamy i witryny światowe, zabytki socjalistyczne sąsiadują z polskimi. Kiedy wjeżdżałam na rogatki z lotniska, pomyślałam – trochę jak Tiraspol. Ale nie, to europejska stolica, tylko po swojemu. Czytałam innych blogerów przed wyjazdem, dzielili Mińsk na socjalistyczny, historyczny i współczesny. Wg mnie miasto jedyne w swoim rodzaju, ale najważniejsze, że przyjazne dla odwiedzających. Choć tych faktycznie mało. W przeddzień powrotu pojechałam wieczorem obejrzeć choć jedno znamienite miejsce – katolicki Czerwony Kościół na Placu Niezależności. Potem miałam zamiar wstąpić do przesławnej sieci Lido i w końcu najeść się przesławnym białoruskim jedzeniem. Plac był zamglony i opustoszały, kościół – niewiarygodnie piękny w tej mgle. Weszłam do środka (to jest najlepsze w kościołach katolickich, że nie są zamknięte jak cerkwie na ogół), trwała msza w języku białoruskim. To był czwartek ok. 20.00, kościół zapełniony w 50% co najmniej.

Najnowsze wpisy Blogerów ze Świata. Zapraszamy

Jedzenie. Nie wiem, co słyszeliście o białoruskim jedzeniu, że skażone, że kiepskie, że nie ma smaku. To wszystko bzdury. Najlepsza sguszczionka to właśnie białoruska (kupiłam puszkę w prezencie), sery są wspaniałe, kiełbasy suche podrażniają zmysły, a śmietana jest najprawdziwszą rozkoszą… Podczas hotelowych śniadań jadłam, ile wlezie. Przy okazji zauważyłam napis po rosyjsku i angielsku, który brzmiał tak: Wynoszenie jedzenia poza salę śniadaniową strogo wosprieszczieno! i po angielsku: Please do not take away food from the breakfast room. Bez wykrzyknika. Pierwszego dnia na śniadaniu stanęłam za młodym kelnerem, który właśnie wykładał jakieś makowe puddingi i mamrotał – blin, fak, blin. Nie powiedziałam nic, tylko patrzyłam. A ten rzekomo zahukany przez reżim mołodiec ok. 20 lat zwrócił się do mnie (zapewne z braku innych widzów) i powiedział – Diewuszka, a wy to by chcieli jeść takie świństwo? – Nu… nie bardzo wygląda.Właśnie, rozradował się, idę im powiedzieć na kuchni.

Czy zdziwicie się, jeśli powiem, że każdy bliżej poznany Białorusin okazywał się Polakiem w którymś tam pokoleniu? Otwarcie mówili, że nam zazdroszczą, że u nas lepiej, że demokracja itp. A jak zadawałam konkretne pytania, w czym lepszość, to okazywało się, że porównują średnią płacę. Faktycznie oprócz transportu miejskiego nic nie było tanie.

 

Wiadomo, Mińsk nie Białoruś. – Diewuszka, wy pojedźcie w regiony. Grodno i drugije miasta, wy poczujecie się jak w domu. No bo to Polska kiedyś była, zachód, wiecie chyba? Tam biednie.

Wiem jedno. Muszę wrócić do tego ciekawego kraju. Prywatnie.

 

Zapisz

Zapisz


Statystyki odwiedzin strony (dane Google Analytics)

Unikalni użytkownicy:

Wszystkie wyświetlenia strony:


Poprzedni artykułAntyczna Grecja Kolos z Rodos
Następny artykułKwiatowe dywany na księżycu
Natalia
Menedżer międzynarodowy i specjalista handlu zagranicznego przede wszystkim w branży spożywczej; wielbicielka literatury, podróży i zumby, a także Polski XX-lecia międzywojennego. Jak również Rosji i Moskwy, w której mieszkała kilka lat.

1 KOMENTARZ

  1. Czyli troche jak w Kijowie. Biedne staruszki sprzedają co mają na bazarach a niedaleko sklepy jak w Londynie a nawet droższe.
    Najlepsza pizza którą jadłem to właśnie w Kijowie, z prawdziwkami i rukolą.
    Brak empatii, taki okaleczony kraj.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj