Malaria, ogień i szaman. Reportaż z zambijskiego buszu

0
Zambia
Zambia

Mieszkańcy Afryki zwykle skupiają się na tym, co jest teraz. Najważniejsza jest dla nich chwila, która trwa. Chcą wykorzystać ją jak najlepiej. Nie myślą o konsekwencjach swoich wyborów. Przeszłość i przyszłość nie są dla nich ważne, określa je jednym słowem – maylo. Spędziłam trzy miesiące w zambijskim buszu i zrozumiałam dlaczego czasem lepiej nie pamiętać o tym, co wydarzyło się wczoraj i pozwolić, aby kolejny dzień był jak najdłużej zagadką

Po co tam pojechałam?

Afryka marzyła mi się od zawsze. Już w szkole podstawowej zamęczałam wszystkich opowieściami o książkach i filmach z Afryką w roli głównej. Później obserwowałam fundacje i organizacje, które pomagały osobom zamieszkującym czarny kontynent. Organizowałam zbiórki na szczepionki i moskitiery. W końcu trafiłam do salezjańskiego liceum w Łodzi. W ramach zajęć dodatkowych odbywało się tam koło misyjne. I tak małymi kroczkami na mojej drodzę stanął Salezjański Ośrodek Misyjny w Warszawie. Po niemal roku przygotowań zapadła decyzja – Zośka, jedziesz do Lufubu. Czy miałam wątpliwości? Żadnych. Wierzyłam, że to jest ten czas, to miejsce i moje powołanie. Wyjechałam na misję.

Malaria, ogień i szaman

To był początek mojego wyjazdu. Może drugi lub trzeci tydzień w Lufubu – małej miejscowości położonej na północy Zambii. Pierwszy obraz, który przychodzi mi do głowy to Davis. Dziewięcioletni chłopiec, który od razu zdobył moja sympatię. Nie będzie kłamstwem jeśli napiszę, że trochę się zakumplowaliśmy. To on z grupką swoich znajomych pokazywał mi wioskę i uczył pierwszych słów w języku bemba. Mały, uśmiechnięty urwis, który zawsze chętnie pomaga, zajmuje się młodszym rodzeństwem. Każdego ranka maszeruje dzielnie do szkoły w mundurku, który kiedyś zapewne był biały i nie miał dziur, przez które teraz przebijała jego ciemna skóra. Pamiętam, że wracałam z farmy, która znajdowała się blisko mojego nowego domu i nagle zauważyłam kogoś leżącego w wysokiej trawie. Było zbyt wcześnie na zabawę i głupie żarty. Zwykle nikt nie sypiał pod gołym niebem w pobliżu mojego domu. Podeszłam bliżej i zobaczyłam, że w trawie leży Davis. Jego ciało przeszywały dreszcze, głowa była bardzo gorąca. Widziałam, że chłopiec jest bardzo słaby. Zapewne dzień wcześniej poczuł się źle i nie miał już siły wrócić do domu. Mimo zimnej nocy Davis był ubrany w niebieską koszulkę, którą dwa lata temu dostał od wolontariuszy i czarne spodenki, które właściwie już mało przypominały jakąkolwiek część garderoby. Nikt go nie szukał. Miałam wrażenie, że bardziej prawdopodobne od zmartwienia rodziców było to, że gdy pojawi się w domu zostanie zbity za tak późny powrót. W Zambii dzieci często są bite. To taki sposób wychowania. Większoś objawów – gorączka, dreszcze – sugerowały, że Davisa dopadła malaria. Choroba, przez którą średnio co dwie minuty na świecie umiera jedno dziecko. Zarodziec przenoszony przez komary sukcesywnie wyniszcza najsłabszych Afrykańczyków. Jesteś w środku buszu, najbliższy porządny szpital znajduje się dwieście kilometrów od Ciebie, pierwszy raz w życiu spotykasz osobę chorą na malarię i masz świadomość tego, że prawdopodobnie jesteś jedyną osobą, która jest w stanie jej pomóc. Przyprowadziłam Davisa do domu wolontariuszy. Próbowałam z nim rozmawiać – nic. Dałam mu leki i jedzenie. Okryłam bluzą, która wyglądała, jakby była za duża o trzy rozmiary. Mimo tego, że nie powinnam tego robić, położyłam go spać w naszym łóżku. Wiedziałam, że gdy wróci do domu nie będzie miał możliwości wypocząć i malaria nie ustąpi. Davis obudził się i wyszedł bez słowa.

Kolejnego dnia przy śniadaniu dowiedziałam się, że w wiosce jest niespełna dwuletnia dziewczynka, która włożyła rączki do ogniska i potrzebuje pomocy. Byłam przerażona. Przecież wśród wolontariuszy nie było żadnego lekarza. Niewiele myśląc wykonałam pierwszy telefon do Polski. Moja mama jest pielęgniarką. Wydawało mi się, że jest jedyną osobą, która może mi pomóc. Była przerażona. Zamiast dowiedzieć się, że wszystko u mnie w porządku i bezpiecznie dotarłam na miejsce w pośpiechu tłumaczyła mi, jak nie zrobić dziecku jeszcze większej krzywdy. Wyruszyłam z inną wolontariuszką w stronę wioski, ale zauważyłyśmy śpiewający tłum idący w naszym kierunku. Kobiety ubrane w chitengi – kolorowe chusty o bardzo szerokim zastosowaniu, dzieciaki w swoich brudnych, codziennych strojach pełnych dziur. Nikt nie był ubrany odświętnie. Skołtunione włoski dziewczynek przypominały o tym, że przecież mieszkamy w buszu.

– To pogrzeb.
– Jak to pogrzeb? Przecież ksiądz wyjechał.

Rano na malarię zmarł tata Davisa. Tego samego chłopca, którego dzień wcześniej znalazłam w trawie z ogromną gorączką. Zrozumiałam, że jego milczenie nie było spowodowane jedynie osłabieniem. Wiedziałam, czemu nie wrócił na noc do domu i dlaczego nikt go nie szukał. Powodem wcale nie był brak zainteresowania ze strony rodziców. Nie byłam na tyle odważna, aby wyobrażać sobie jakie myśli kłębiły się w głowie Davisa. Mszę pogrzebową odprawili ludzie z Rady Kościoła. Zbite deski, do których włożono ciało przykryto kolorowym materiałem i złożono do świeżo wykopanego przez pracownika farmy dołu. Wszyscy głośno śpiewali, kobiety płakały – jak na filmach, jak zatrudnione płaczki. Na pogrzebie nie było matki zmarłego, tradycja na to nie pozwala. Patrzyłam na Davisa w tej zbyt dużej bluzie, w którą go ubrałam. Przytulał zapłakane siostry. Myślałam o tym, że przecież on też jest chory na malarię i za chwilę też może umrzeć.

To był zdecydowanie najtrudniejszy dzień mojego pobytu w buszu. Czułam w mojej głowie eksplozję emocji. Davis. Tata Davisa. Malaria. Pogrzeb. Śmierć. Musiałam się otrząsnąć. Przecież właśnie szłam do buszu, żeby pomóc małej dziewczynce, która włożyła rączki do ognia. Uroczystości pogrzebowe trwały dość długo, więc do wioski dotarłam chwilę przed zachodem słońca. To niestety dodatkowe utrudnienie, ponieważ w Lufubu nie było prądu. Jedyne światło, które mogłam wykorzystać pochodziło z latarki. Rodzina od rana czekała na naszą pomoc. Od dłuższego czasu słyszałam przeraźliwy płacz. Spodziewałam się, że będzie to bardzo ciężki przypadek, ale moje wyobrażenia w porównaniu z tym, co zobaczyłam były niczym. Kiedyś planowałam studiować medycynę, dużo czytałam, oglądałam, pogłębiałam wiedzę. Przysięgam, to nie było oparzenie IV stopnia. To było oparzenie stopnia milion. Mała Triza siedziała na kolanach u mamy z rączkami wyciągniętymi do góry. Wszędzie była krew. Ogień wżarł się w jej delikatną skórę tak głęboko, że można było zobaczyć jej kosteczki. Rana była bardzo zanieczyszczona. Według starych tradycji plemienia Lunda popiół ma właściwości lecznicze. Rodzice wysmarowali rączki dziewczynki „lekarstwem”. Do rany przylegały ususzone kwiaty. Według szamana miały złagodzić ból. Pod zmasakrowaną skórą Trizy były muchy. Chyba szukały pożywienia. Popatrzyłam na dziewczynkę, na jej rodziców i na ognisko, które zadało jej tyle bólu. Ogień zapewnia ciepło, pożywienie, ochronę przed zwierzętami, dostarcza światła, ale niesie też ze sobą wielkie niebezpieczeństwo. Wzięłam głęboki oddech i próbowałam zebrać myśli. Chciało mi się płakać. Jak się później okazało, nie tylko mi. Usłyszałam wrzask. Triza pierwszy raz w życiu widzi na oczy białego człowieka. Dziwne, nieznajomy człowiek, które nawet nie mówi w jej języku zbliża się do niej i chce dotknąć tego miejsca, które tak bardzo boli. Kolejny raz nie mam odwagi wyobrażać sobie, co dzieje się w głowie tego dziecka. Pamiętam, gdy oparzyłam nogę wrzątkiem i czułam ogromny ból. Przecież Triza jest młodsza ode mnie i jej obrażenia są dużo większe. Nie ma też dostępu do lekarstw, które złagodzą cierpienie.

Trzeba umyć ranę, oczyścić z popiołu i kwiatów. Tylko w jaki sposób? Skąd wziąć wodę ? Skąd ludzie w buszu biorą wodę? Oczywiście, że z rzeki. Tylko, że w takiej wodzie żyje mnóstwo bakterii, a rana i tak była już wystarczająco zanieczyszczona. Niestety nie mamy innej możliwości. Gdy Triza wkłada rączki do naczynia, woda momentalnie przybiera kolor krwi. Musimy powtórzyć czynność kilka razy. W końcu udaje się nam założyć opatrunek. Żegnamy rodzinę i wracamy do własnego domu.
Tej nocy nie mogłam usnąć. Ciągle miałam przed oczami obraz chorego Davisa płaczącego na pogrzebie ojca i Trizę. Przecież nie wiem, czy gdy się obudzę będę miała komu dać leki i zmienić opatrunek. Moja głowa już dawno nie była aż tak ciężka. Staram się znaleźć jakiekolwiek rozwiązanie, ale trudno mi zebrać myśli. Budzę się ze wschodem słońca. Dziś wstałam z dużo większą ochotą na poranną mszę świętą z nadzieją, że wymodlę zdrowie dla moich dzieciaków. To prawda, jak trwoga, to do Boga.

Odwiedzam Trizę na zmianę z inną wolontariuszką. Kolejny dzień jest chyba jeszcze trudniejszy. Po pierwsze, mogę zobaczyć ranę w normalnym świetle i wygląda ona dużo gorzej niż poprzednio. Po drugie, Triza też widzi mnie dużo lepiej, przez co jestem dla niej jeszcze bardziej biała, a teraz dodatkowo kojarzy mnie z ogromnym bólem. Zapewne każdy napotkany biały człowiek będzie jej teraz przypominał te ciężkie momenty. Kiedy tylko zbliżam się do chaty, dziewczynka wita mnie przerażającym płaczem. Dziś postanowiłam przekupić ją lizakiem licząc na to, że chociaż na moment zapomni o tym, co ją czeka. Być może miałam nadzieję, że taki rarytas trochę wynagrodzi cierpienie, które odczuwa. Wcześniej podałam jej środek przeciwbólowy. Myślę, że i tak nie pomógł. Na początku trzeba było zdjąć założony wcześniej opatrunek. Bandaże odchodziły razem ze skórą Trizy. Znowu pojawiło się mnóstwo krwi. Trzeba było powtórzyć wszystkie czynności. Naprawdę bardzo się martwiłam. Przecież tak naprawdę nie wiedziałam, co robić. Zwykle tak ekstremalnymi przypadkami zajmują się lekarze, a pacjenci, szczególnie ci najmłodsi , zostają w szpitalu. Wmawiałam sobie, że prawdopodobnie jestem człowiekiem o największej wiedzy medycznej w zasięgu dwustu kilometrów.
– Podawajcie dziecku dużo białka, może jajka? To powinno przyśpieszyć gojenie się ran.
– Nie mamy pieniędzy na jajka [śmiech].
Mnie wcale nie było do śmiechu. Na szczęście dziewczynka żywiła się jeszcze pokarmem matki. Zapewne dzięki temu miała cokolwiek do jedzenia.

Pojawiałyśmy się u Trizy kilka razy dziennie. Zawsze kosztowało nas to dużo emocji, Trizę jeszcze więcej. Pewnego dnia okazało się, że rodzice zabronili nam zbliżać się do dziewczynki. Zupełnie nie wiedziałam czym jest to spowodowane, rana wyglądała przecież zdecydowanie lepiej. Pierwsze, co przychodzi ci do głowy, to: W porządku. Nie chcesz mojej pomocy, to nie będę się wtrącała. Jednak sytuacja nie pozwalała na unoszenie się honorem.
W wiosce wieści rozchodzą się bardzo szybko, więc już po kilku godzinach dowiedziałyśmy się, że rodzina Trizy wybrała się do szamana. „Lekarz” powiedział, że mzungu – biały człowiek nie może się zajmować afrykańskim dzieckiem, bo towarzyszy temu płacz. Rodzice zdjęli opatrunki i znów posypiali ranę popiołem.

Miałam wrażenie, że za chwilę eksploduję. Nie byłam w stanie uwierzyć w to, że jestem w miejscu, w którym ludzie udają się po rady do szaman. Nikt nie pomyślał o tym, że Triza może nie mieć szansy na powrót do normalnego funkcjonowania, może nawet umrzeć. Pracowałam w buszu jako wolontariuszka misyjna. To nie ja byłam tam najważniejsza. Istniało ryzyko, że jeśli dziecku stanie się coś złego, zostanę oskarżona o czary i wypędzona z wioski. Nie pracowałam na własny rachunek, reprezentowałam grupę osób, które budowały swoją dobrą opinię przez kilkadziesiąt lat. Mieszkańcy wioski mogli wyprosić wszystkich pracowników misji. Musiałam zrezygnować z odwiedzin u Trizy.

Afryka2

Jeszcze raz, po co ja tam pojechałam?

Pojechałam na misję, bo czułam, że takie jest moje powołanie. Wierzyłam, że taka jest wola boża. Chciałam wyjechać, żeby nauczać o Bogu, dawać dobry przykład moją postawą. Myślę, że trochę chciałam zbawić świat. Teraz wiem, że to była wielka głupota. Po pierwsze, o Afryce wciąż myślimy bardzo stereotypowo – małe, biedne dzieci, którymi nikt się nie opiekuje i potrzebują pomocy. To absolutnie jest prawda. Ja się z tym spotkałam. Ale mieszkańcy Lusaki, stolicy Zambii żyją na podobnym poziomie, jak warszawiacy i wcale nie radzą sobie źle. Po drugie, mieszkańcy buszu, którzy może nie mają dostępu do bieżącej wody i prądu i zamiast do lekarza chodzą do szamana – oni świetnie sobie radzą w takich warunkach. Z perspektywy czasu myślę, że to chyba ja zyskałam na tym wyjeździe więcej niż Zambijczycy na mojej obecności. Moje serce jest większe, piękniejsze, bardziej rozumiejące. Przede wszystkim nauczyłam się jednak pokory. I jeśli chcielibyście wysłać mnie chociażby jutro do Zambii – pakuje się, jadę.

Zofia Madecka


Statystyki odwiedzin strony (dane Google Analytics)

Unikalni użytkownicy:

Wszystkie wyświetlenia strony:


Poprzedni artykułHerbata, napój narodowy Irlandczyków
Następny artykułBułgaria Monastyr Rylski
Blogerzy.org
Wpisy redakcyjne.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj