Irlandia muzycznie kojarzona jest z muzyką i tancerzami występujcymi w zespole Riverdance. Ale jak się domyślacie, jest tu o wiele bardziej ciekawie muzycznie. Byłam ostatnio na kilku świetnych koncertach, których wykonawców chętnie Wam polecę.
Niemalże rok temu byłam na koncercie Pauliny Scanlon i Eilis Kenedy mieszkających w Dingle w Kerry, które tworzą duet o nazwie Lumiere. W Dingle jest pub John Benny’s, który należy do rodziny Eilis i to, jak sama piosenkarka powiedziała, pomaga Lumiere bardzo w przygotowaniach repertuarów koncertowych. Każdą nową piosenkę najpierw wyśpiewują sobie w tym pubie i poddają ocenie znajomych i sąsiadów przychodzących do pubu. Panie zaśpiewały tylko kilka piosenek w języku angielskim, wszystkie pozostałe były w języku irlandzkim. I może właśnie dlatego utwory te miały niesamowitą moc. Gdy słucha się piosenek, w języku którego się nie rozumie, docenia się bardziej siłę i barwę głosu, melodię i próbuje się zrozumieć emocje oddane przez muzykę tym bardziej, że panie przed każdą piosenką pokrótce powiedziały o czym jest.
Jakieś dwa tygodnie temu poznałam też fantastycznie zakręconą grupę, która nazywa się This is How We Fly. Muzycy są tak niesamowici, że aż ciężko mi ich opisać aby w pełni oddać to co razem tworzą. Gazeta „Irish Times” napisała o nich, że grają tradycyjną muzykę z domieszaną adrenaliną muzyki współczesnej tworząc tym samym śmiertelny w swej mocy napój, któremu jednak nie można się oprzeć. A mówiąc językiem gimnazjalisty to ich muzyka to mieszanka jazzu, muzyki ludowej, dodatki skandynawskie i pan grający muzykę poprzez swój taniec. Ten kwartet to irlandzki muzyk jazzowy Seán Mac Erlaine, irlandzki skrzypek Caoimhín Ó Raghallaigh, szwedzki perkusista Petter Berndalen oraz amerykański tancerz perkusyjny (nie mam pojęcia czy takie słowo występuje w języku polskim ale nie jest to tancerz stepujący chociaż ja się na tym kompletnie nie znam) Nic Gareiss. Spektakl wciąga nie tylko dzięki muzyce jaką słuchamy, ale to jak ze sobą obcują, działają na siebie i stają się świetną całością którą się chłonie zapominając o całym świecie. Po ich koncercie zastanawiałam się czy samo ich słuchanie bez patrzenia też oddawać będzie ten sam świetny efekt czy trzeba ich jednak widzieć aby ich muzyka zakręciła nami potężnie. Jednak przygotowując ten wpis dla Was słuchałam ich muzyki i wciąż robiła na mnie takie samo wrażenie. Już jestem nimi zakażona!
Byłam też na koncercie Sharon Shannon o której kiedyś Wam pisałam przy okazji wpisu o mojej ulubionej piosence irlandzkiej. Sharon jest mistrzynią gry na akordeonie i do tego gra irlandzką muzykę ludową od czasu do czasu przeplataną utworami z innych państw. Sharon to moja wieloletnie miłość więc skoro mój z nią romans trwa tak długo, mam wrażenie że wszyscy ją znają i nic nowego Wam o niej nie jestem w stanie powiedzieć. W związku z tym przedstawię Wam anegdotki z jej ostatniego koncertu, takie z tych co to nadają się na opowieści przy piwie. Sharon gra od kilku lat z panem który nazywa się Alan Connor. Na koncercie niemal cały drugi rząd zajmowała ekipa rozbawionych koleżanek, które na sam koniec zawołały do Alana, że ma fajny tyłek. Nie obruszajcie się bo Sharon sama i tak przebiła to zachowanie. Gdy przed kolejnym utworem wzięła skrzypce żeby na nich zagrać, popatrzyła na swoje dłonie i spytała publikę czy ktoś ma obcinacz do paznokci bo ma dwa za długie. Po chwili ktoś z dalszego rzędu krzyknął, że ma i zaczęto je podawać do przodu do sceny. Sharon wzięła obcinacz, na naszych oczach obcięła te paznokcie co trzeba i przekazała obcinacz z powrotem w salę. Gdy po koncercie wychodziłam z sali, pewna Amerykanka żartobliwie zagaiła do mnie, że może powinniśmy pozbierać te paznokcie ze sceny i sprzedać na ebayu. A może nie żartowała?
Znacie braci Jablokov występujących pod nazwą Two Brothers? To słowaccy skrzypkowie z domieszką krwi rosyjskiej, którą czasam słychać dość wyraźnie w niektórych ich utworach. Starszy brat Vladimir mieszka w Irlandii od dziesięciu lat a młodszy Anton w Słowacji. Vladimir zaczynał tak jak wielu irlandzkich muzyków czyli od grania na ulicy Grafton. Słuchałam ich z zapartym tchem i podziwiem. W ich graniu widać było zapał i miłość do muzyki. Taki koncert musi być dla nich bardzo ciężki fizycznie bo przez te niecałe dwie godziny gdy grają, emocje jakie im towarzyszą noszą ich po scenie. Nie są to wyrobnicy, stojący smętnie przed zeszytem z nutami i grająy wtedy gdy im dyrygentem powie. Oni przez cały koncert nie mają ze sobą nut ale grając obserwują się uważnie jakby czytali te nuty sobie z oczu. Musi być w tym ogrome skupienie pomagające synchronizacji gry i graniu z pamięci. Patrząc na nich gdy grają ma widzi się, że nie tylko kochają muzykę i to co robią, ale że siebie i swoje wspólne muzykowanie. Ponadto opowiadają inteligentne anegdotki na swój temat. Widzę, że znów mają serię koncertów w Irlandii więc może się skusicie, a Ci z Was którzy mieszkają poza Irlandią muszą się zadowolić filmikami na ich stronie lub youtube.
I ostatnie w tym wpisie moje niedawne odkrycie a zarazem fascynacja to zespół Lynched. Grają muzykę ludową, ale taką jakby odkopaną z archiwów. W reperturze, który przedstawili na koncercie mieli piosenki niemal z wodewili, pieśnie śpiewane przez więżniów obozów koncentratycznych czy przyśpiewki kobiet z Cork z czasów I wojny światowej. Każdego kolejnego utworu oczekiwało się niemal z wypiekami na twarzy bo każdy z nich ta historia jakiegoś okresu w pigułce, połączona z piękną muzyką i niezwykłymi emocjami. Koncert na którym byłam odbył się w kościele The Pepper Canister Church co dodało wspaniałego smaczku całemu występowi no i zapewniło świetną akustykę. Jedyny minus, że nie można było wina kupić w przerwie jak to bywa w filharmonii czy innych miejscach koncertowych. A szkoda bo pewnie zapasy mszlanego gdzieś tam w kościele są schowane.
Dajcie znać czy spodobał Wam się któryś z powyższych zespołów. A może je znacie lube polecacie jakieś inne?
Więcej o Irlandii znajdziecie na moim blogu W Krainie Deszczowców
Statystyki odwiedzin strony (dane Google Analytics)
Unikalni użytkownicy:
Wszystkie wyświetlenia strony: