Fajne rzeczy, których nauczyło mnie życie w Niemczech

0

Moje ostatnie wpisy były dość krytyczne w ocenie Niemców, dziś dla odmiany chcę Wam opowiedzieć o fajnych rzeczach, których pobyt tutaj mnie nauczył:)

1. Kierując samochód zawsze spoglądam przez ramię przy wszelkich skrętach i zmianie pasów.

W Polsce podczas kursów na prawo jazdy instruktorzy w większości przypadków nie zwracaja na to uwagi. Ba, mało tego, niejednokrotnie osobę, która przejawia chęci spojrzenia przez ramię przy manewrach, gdzie niedostateczna ocena faktycznej sytuacji w martwym punkcie może okazać się wręcz zabójcza, zaczynają strofować słowami typu „Przed siebie się patrz, masz przecież lusterka!” Tylko że jeśli lusterka nie są wyposażone w funkcję informowania o obiektach znajdujących się w martwym punkcie, manewr może się nieciekawie skończyć. W Niemczech egzamin na prawo jazdy jest oblany, gdy kandydatowi na kierowcę zdaży się dwa razy zapomnieć, że przy zmianie toru jazdy po skontrolowaniu sytuacji w lusterkach należy jeszcze się upewnić spojrzeniem przez ramię, czy droga jest na pewno wolna.

Rzut oka przez ramię tak mi wszedł w krew, że teraz wręcz ewidentnie się boję jeździć z polskimi znajomymi, którzy tj.ich kiedyś nauczono ocenę sutuacji kończą na spojrzeniu w lusterka. Brrr! W Niemczech od małego prowadzi się cały szereg kampanii, mających uzmysłowić, jak niebezpieczny jest martwy punkt. Spore wrażenie robi odkrycie, kiedy okazuje się, że cała klasa mieści się w martwym punkcie ciężarówki…

Jako przykład odsyłam do zdjęcia z artykułu poświęconemu kształceniu poprawnych zachowań w ruchu drogowym:

http://images.google.de/imgres?imgurl=http%3A%2F%2Fstatic.bz-berlin.de%2Fdata%2Fuploads%2F2015%2F08%2F141564188_c1be483508-1024×576.jpeg&imgrefurl=http%3A%2F%2Fwww.bz-berlin.de%2Fberliner-helden%2Fim-toten-winkel-hat-eine-ganze-klasse-platz&h=576&w=1024&tbnid=HgisJaf1G30PpM%3A&docid=6tHFAGT1SU0DaM&ei=kTbhVuPhEcjA6ASir4qQAg&tbm=isch&iact=rc&uact=3&dur=718&page=1&start=0&ndsp=15&ved=0ahUKEwij7onX37XLAhVIIJoKHaKXAiIQrQMIIzAC

2. Zaczęłam szanować swój czas.

Chyba każdemu z nas przydarzyło się, że wpadliśmy za pięć czwarta do urzędu z błaganiem w oczach, by pani za biurkiem nas obsłużyła. I faktycznie niejednokrotnie ta biedna kobiecina poszła nam na rękę. W Niemczech sytuacja nie do pomyślenia. Za pięć minut kończą pracę i w tym czasie na pewno ona nie zdąży załatwić mojej sprawy. Mam wrócić w sensownych godzinach innego dnia.

Prawda jest taka, że my Polacy często nie szanujemy swojego czasu nawzajem.

Pracuję jako freelancer, co oznacza, że jestem niejako zdana na zlecenia klientów. Mieszkając w Polsce akceptowałam nieraz zaciśniętymi zębami sytuacje, gdy telefon potrafił zadzwonić o 18:00 z informacją, że klient na rano potrzebuje np. tłumaczenie. Nie raz zdażyło mi się, że kończyłam w połowie spotkanie ze znajomą (czyli rozwalałam także jej plany), szłam do domu i całą noc siedziałam nad zleceniem.  Oczywiście rozumiem sytuacje kryzysowe, coś nagłego, gdy coś niespodziewanie wyskoczyło, nieoczekiwany problem, ale z czasem zaczęłam widzieć, że część klientów biura tłumaczeń, z którym współpracowałam po prostu nie umiała/ nie trudziła się z sensownym rozplanowaniem stojących przed nimi zadań (bo jak inaczej nazwać np. sytuację, gdy firma daje zlecenie na dzień przed wyjazdem za granicę na przetarg, w którym chce wziąć udział?!) i zgłaszali się w ostatniej chwili ze zleceniami, a szefowa bez uzgodnienia terminu z tłumaczem informowała klienta, że zlecenie będzie gotowe na następny dzień. Ja jako ostatnia w tym łanuchu pokarmowym płaciłam wiecznie za to swoimi planami, czasem z bliskimi, odwołanymi wizytami u lekarza itd.

Od trzeciego roku studiów wiedziałam, że będę chciała pracować min. jako tłumacz i długi czas to wszystko akceptowałam w myśl zasady, że jak raz, drugi powiesz nie, to trzeci raz się do Ciebie nie zgłoszą. Po kilku latach zaczęłam mieć serdecznie dość wiecznego deptania moich prywatnych planów, zwłaszcza że teoretycznie w nagłych sytuacjach klient powinien płacić stawkę za usługę ekspresową, a niejednokrotnie kończyło się wyżebraniem przez niego normalnych cen „bo przecież to stały klient”. Cierpliwość mi pękła, na niedługi czas przed moim wyjazdem do Niemiec. Porozmawiałm z moimi zleceniodawcami, że taki stan rzeczy nie może trwać dalej. Pracuję wprawdzie w nienormowanym systemie godzin, ale nie jestem też maszyną i nie mogę wiecznie zarywać nocy i rozwalać swoich innych terminów. Oj długa to była droga. W międzyczasie wyprowadziłam się do Niemiec i dość szybko zobaczyłam, jak tutaj ludzie szanują swój czas prywatny. Odkryłam też ku mojemu przerażeniu, że ja już nie do końca umiem usiąść spokojnie wieczorem i po prostu poświęcić swoją uwagę w 100% bliskiej mi osobie, bo cały czas w głowie wirowała mi lista rzeczy, które teoretycznie powinnam „na cito” zrobić. I to dodało mi sił. Nie jestem leniem, jeśli to konieczne, potrafię pracować nawet po 70 godz. tygodniowo, ale w którymś momencie trzeba też pomyśleć o sobie, o swoim życiu i bliskich nam osobach. Uczyłam się tego w Niemczech całe długie miesiące, ale dziś potrafię już powiedzieć, że „Nie, przykro mi, jest godzina 17:00 i z całą pewnością nie dam rady na jutro rano przetłumaczyć 12 stron.” (dla niewtajemniczonych – 1 strona tłumaczenia to ok. 1 godz. pracy)

I co się okazało? Że klienci niejednokrotnie mogą poczekać. Że, to co miało być tak pilne, wcale takie nie było tudzież po prostu nauczyli się planować wcześniej. I mimo kilku odmów wracają, bo po prostu mają zaufanie do wykonanej przez mnie pracy i żeby ją otrzymać są gotowi przyjąć do wiadomości, że na wykonanie zlecenia potrzebuję tyle, a tyle czasu:)

3. Po latach walki z shopoholizmem wyszłam z uzależnienia!

Buty, które w całej swej okazałości zachęcają do kupna…

 

 

 

No może trochę przesadziłam w podtytule z tym shopoholizmem. Aż tak źle nie było, że min. raz w tygodniu musiałam iść na zakupy. Niejednokrotnie bywały okresy, że po prostu nie miałam czasu, ani ochoty na tak trywialne rzeczy, ale faktem jest, że w którymś momencie doszłam do wniosku, że szafa pęka mi w szwach.

Jak  większość kobiet sprawia mi frajdę wrócić czasem do domu z nowymi nabytkami. Nowe trendy – nowe pokusy… ale nie w Niemczech:)

O modzie panującej u naszego zachodniego sąsiada jak kraj długi i szeroki  mam osobiście jak najgorsze zdanie, czemu dałam już wyraz w moim ostatnim poście. Niejednokrotnie zarówno ja, jak i moi polscy znajomi mieliśmy na ulicy problem w rozpoznaniu płci stojącej przed nami osoby (nie przesadzam!). Dobrze, że w języku niemieckim w formie grzecznościowej nie ma rozróżnienia na formę „Pan” i „Pani”, tylko jest ogólne, niezależne od płci „Sie” (a może to właśnie język niemiecki rozpoznał ten probloem i specjalnie tak się rozwinął, by ułatwić komunikację w sytuacjach, gdy nie do końca jasnym jest, z kim rozmawiamy? – tak mi przyszło właśnie na myśl).

Niemki ubierają się praktycznie, po męsku, niekobieco. Takie też są w moim odczuciu w większości rzeczy w niemieckich sklepach. Oczywiście, jak się dobrze poszuka, to można coś na mój gust fajnego znaleźć, ale nawet asortyment sieciówek takich jak H&M, czy C&A jest zawsze z lekka dostosowany do ogólnego stylu ubierania się w danym kraju, a ten w Niemczech opiera się na:

– plecaku (Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż po tym, jak pojeździł ze mną trochę po Europie śmieje się teraz, że Niemcy  najwidoczniej rodzą się już z plecakiem, który im potem towarzyszy przez całe życie, nawet podczas wizyty w operze – co niejednokrotnie mieliśmy okazję zaobserwować)

– butach wędrownych (nawet, gdy Niemcy idą do restauracji na kolację). Tego chyba nigdy nie pojmę, dlaczego ludzie ubierają się na wieczorne wyjście do teatru, czy restauracji tak, jakby planowali całą noc spędzić w górach…

– szalu. Szal to niemalże obowiązkowy dodatek do każdego stroju. Pasuje, czy nie (najczęściej raczej nie), szal musi być. Nawet obecny niemiecki guru mody  Guido Maria Kretchmer załamuje ręce i pyta się, jak do tego doszło, że  Niemcy uparcie do wszystkiego zakładają szal?

W życiu nie zamienię ładnej, ciekawej torebki, na jakiś plecak na wyjścienp. do restauracji, a buty wędrowne akceptuję tylko podczas wędrówek (tj. ich nazwa mówi coś o ich przeznaczeniu).

Inna kwestia to rozmiarówka. Rzadko podobają mi się jakieś buty w Niemczech, ale czasem nawet coś potrafi mnie zaintrygować. Co z tego, skoro w części sklepów rozmiary zaczynają sią od 37, a ja noszę 36… Przy butach zimowych to żaden większy problem, ale przy sandałkach już niestety (lub stety patrząc z perspektywy mojego portfela) stanowi różnicę:(

Szale nawet kiedyś lubiłam zakładać. Ale to było dawno, jak mieszkałam w Polsce. Tutaj czynię to niezwykle rzadko, w przeciwnym razie byłabym umundurkowana. Ostatnio byliśmy na imprezie urodzinowej – 9 kobiet, tylko ja nie byłam omotana po zęby szalem. Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż zaczął dla zabawy prowadzić szalową statystykę. Najczęściej w pomieszczeniu, w którym się znajduje(my) 80%-90% kobiet ma szal i to jeszcze taki, który w najlepszej sytuacji współgra akurat z trawą za oknem. I co by nie było, że tylko ja się w kółko wyżywam na niemieckim stylu  ubierania, przytoczę słowa brytyjskiego pisarza Jerome K. Jerome, który już w XIX w. w swojej powieści „Trzech panów na rowerach, tym razem bez psa” był zdania, że poranną toaletę Niemki wykonują najprawdopodobniej z zamkniętymi oczami zakładając na siebie to, co akurat im przez przypadek wpadło w rękę…

I tym oto prostym sposobem oszczędzam tu kupę kasy na ciuchach, których nie kupuję. W końcu faktycznie noszę to, co mam w szafie, a nie znoszę ciągle nowych rzeczy do domu!

Juhu!!!

4. Poznałam czar śniadań w kawiarni.

Moje śniadanko w kawiarni z przyjaciółką

Stosunkowo niedawno dotarł do Polski pomysł, że do kawiarni można się wybrać nie tylko na kawę i ciasto, czy na wieczorną herbatkę, ale także na śniadanie. W Niemczech ludzie od lat umawiają się na wspólne śniadania i kiedy jeszcze u nas w kraju tradycja ta była nieznana, tutaj kompletnie oczarował mnie pomysł porannego wyjścia do restauracji. Nad tak miło rozpoczętym dniu unosi się powiew magii!

5. Życie w małym mieście może być czasami bardziej fascynujące od życia w dużej metropolii.

Przerażała mnie przeprowadzka z drugiego w ówczesnym czasie pod względem wielkości miasta w Polsce do mieściny liczącej niecałe 100.000 mieszkańców leżącej gdzieś na niemieckiej prerii. Przywykłam do ruchu, do odgłosów miasta, bogatej oferty kulturalnej i rozrywkowej. W Niemczch mieliśmy zamieszkać w mniejszej miejscowości. Wprawdzie za rogiem mamy Hannover, do Braunschweiga też nie jest aż tak daleko, a mimo wszystko bałam się straszliwie. Dzisiaj mogę powiedzieć, że obok wkurzających rzeczy związanych z życiem w małej miejscowości, jest też i trochę plusów.

Przede wszystkim żyje się spokojniej – tą różnicę widzę teraz zwłaszcza, gdy przyjeżdżam do Polski i wpadam w mój dawny rytm. Poza tym nie traci się tyle czasu w ruchu ulicznym, a i powietrze jest zdrowsze.

Jest jednak jeszcze jeden aspekt, którego przed przeprowadzką do Niemiec nie byłam świadoma – Niemcy to naród kierowców. Oni ciągle gdzieś jeżdżą. Jedną z rzeczy, które najbardziej kochają, to ich autostrady. Fakt, że są one często zablokowane, a bo remont, a bo wypadek, a bo coś innego, ale autostrady dają im poczucie wolności. Do jak najbardziej normalnych form spędzania wolnego czasu jest organizowanie sobie wycieczek i wszelakiego rodzaju wypadów. W efekcie, w dniu powszednim nie muszę nie wiadomo jakich wypraw czynić, by załatwić coś w urzędzie, czy odbyć wizytę lekarską, a w wolnym czasie jesteśmy w teatrze w Berlinie, czy Magdeburgu, na koncercie w Braunschweigu, w galerii w Hannoverze, czy Wolfsburgu. Mieszkając w dużym mieście pewnie tak mocno nie zgłębialibyśmy oferty kulturalnej różnych miast:)

6. Na nowo nauczyłam się bawić.

Zabawa odtwarzanie obrazów

Kiedy rozmawiam z polskimi znajomymi, to wiecznie słyszę, jak to zajęci oni są. Umęczeni, wiecznie gdzieś goniący i co weekend wracający do Castoramy, czy innego centrum handlowego, bo to, czy tamto trzeba załatwić. Sama pamiętam dobrze te czasy, kiedy i ja byłam w wiecznym biegu, a swój czas wolny traktowałam po macoszemu (patrz punkt 2). Każdy goni, każdy jest w niedoczasie. Jesteśmy na wiecznym dorobku. W czasach socjalizmu mówiło się o nas, że byliśmy najweselszym barakiem w obozie. Ludzie żyli w niedostatku, za to potrafili się bawić. Do dziś żyjemy w przekonaniu, że ciągle jesteśmy mistrzami w tej dziedzinie. Niestety moi Państwo, pozbawię Was tych złudzeń. Te czasy już minęły. To Niemcy na nowo nauczyli mnie się bawić.

Czy pomyśleliście kiedyś, że każdy dzień to pierwszy dzień reszty Waszego życia? A ile nam go zostało, nikt z nas nie wie. Kolejny dzień może przynieść ze sobą kataklizm. Czy naprawdę nie warto zrezygnować z wizyty w Castoramie w niedzielę wieczorem i spędzić ten czas weselej? Uczepiłam się tej Castoramy jak rzep psiego ogona, bo podczas ostatniej wizyty w Polsce widziałam, jak wielu ludzi się do niej wybrało w niedzielę ok. 20:00. W Niemczech to czas święty. Czas dla rodziny, bliskich. Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż musiał zbierać z ulicy swoje oczy, które mu z szoku wyleciały, gdy zobaczył ile wozów skręcało tamtego wieczora do sklepu z artykułami budowlanymi.

Mówi się, że Niemcy nie umieją się bawić. Oj, potrafią, potrafią. Robią to tylko inaczej niż my. Niemieckie imprezy to niekoniecznie głośna muzyka i tańce (choć i takie raz na ruski rok potrafią się zdarzyć), za to jedną z ulubionych form wspólnego spędzania czasu, to wspólne gotowanie, wspólne wycieczki rowerowe w nieznane (to latem), wieczory gier, wspólne grillowanie, wieczory tematyczne, imprezy z grzańcem (to zimą), czy też zabawy np. w odtwarzenie obrazów na żywo. Każdy weekend jest inny, jak w kalejdoskopie, a ja czuje się o co najmniej 10 lat młodsza:)

7. Odkryłam urok gotowania.

Zawsze było mi szkoda czasu na tak przyziemne zajęcie. Czas spędzony w kuchni przeliczałam na ilość nieprzeczytanych w trakcie gotowania stron książki. Jeśli już gotowałam, to lekkie potrawy, ale jak miałam ochotę na schabowego, to po prostu szłam do baru mlecznego. W regionie, gdzie mieszkamy, jak sobie sama nie ugotuję typowo polskich potraw, to nigdzie ich nie zjem. Zmusiło mnie to do nauki, bo choć nie jestem fanem naszej kuchni, to jednak mam kilka dań, za którymi czasem mi tęskno, a i  znajomym Niemcom chciałam zaprezentować polskie smaki.

Poza tym w kupowanych tutaj produktach wyczuwam więcej chemii, zaczęliśmy zatem sporo rzeczy kupować bezpośrednio u rolników, ale jakoś trzeba przygotować przywiezione od nich rzeczy. Dopiero tutaj w Niemczech zrozumiałam, że gotowanie nie musi oznaczać nudnych mielonych z kartoflami. Zaczęłam eksperymentować i to sprawia mi ogromną frajdę. Rozlany uśmiech małżonka po posiłku to cudowna nagroda:) A jeszcze lepszą jest, gdy on w zamian dla mnie gotuje – w ten sposób cały czas raczymy się nawzajem nowymi smakami:)

Dla fascynatów kulturą niemiecką mam dziś przepis, którym możecie zaskoczyć swoich gości na Wielkanoc:)

Tradycyjną niemiecką potrawą jest tzw. „Eintopf”, co w dokładnym tłumaczeniu oznacza „jeden gar”. Po nazwie możemy się już domyśleć, czym właściwie jest ta potrawa. Podsumowując, cokolwiek wpadnie nam w ręce wrzucamy do gara, gotujemy i vuola mamy Eintopf. Ktoś by powiedział, że to taka nasza zupa śmieciówka, ale tak prosta ta historia nie jest. Dobry Eintopf to breja, w której łyżka powinna stać. Legenda mówi, że zupa powstała z przypadku. Mieszkańcy jednej z niemieckich wsi w południowych Niemczech organizowali dorocznie na pobliskim wzgórzu wspólne ognisko. Każdy mieszkaniec przynosił ze sobą co akurat miał do jedzenia, w ten sposób zebrane dary wrzucano do wielkiego kotła ustawionego nad ogniskiem i gotowano. Tak otrzymaną potrawą raczyła się cała wieś. Tyle legenda, a dokładniej powiedziawszy jedna z legend, bo jest ich kilka. Gdy spróbujemy jednak cofnąć się do korzeni tej potrawy to okaże się, że już w Biblii znajdujemy fragment, w którym Esau  sprzedał bratu prawo pierworodnych do Eintopfu z czerwonej soczewicy. Także Grecy i Rzymianie mieli znać tę zupę. Słynny stał się Eintopf z Osti w okolicach Rzymu przygotowywany ze śledzi, który tak długo miał stać, aż zaczynał rozsiewać okropny fetor. Dopiero w tym stadium danie traktowano jako wyśmienity rarytas. Mniej więcej w tym okresie plemiona germańskie przygotowywały mus ze zboża, warzyw oraz mięsa. Do dziś w północnych regionach Niemiec dla Eintopfu stosuje się nazwę „mus”. Potrawa zyskała na smaku po odkryciach nowych lądów, gdyż jedną z ich konsekwencji było pojawienie się w Europie nowych przypraw oraz produktów żywnościowych. Szczególny wkład miał w tej dziedzinie Marco Polo, który ze swojej wyprawy przywiózł ziemniaki. Do rozwoju niemieckiego Eintopfu przyłożyli się także Francuzi, a dokładniej Ludwik XIV, który propagował rozwój upraw szparagów, karczochów oraz skorzoner. Wraz z wykształceniem się burżuazji Eintopf został zepchnięty do roli chłopskiej potrawy względnie jedzenia ludzi biednych, jako nie potrzebujące finezji. Dla chłopów zaś jego atutem było faktycznie łatwe i tanie przygotowanie. Na stoły niezależnie od grupy społecznej Eintopf wypłynął, gdy zaczęto sięgać do swoich kulturowych korzeni. Dziś w niemieckich książkach kucharskich znajdziemy całe rozdziały poświęcony Eintopfom, a w nich przepisy na Eintopf z mięsa mielonego i warzyw; z zielonego groszku i jagnięciny; z ziemniaków, jagnięciny, wieprzowiny i brukwi; czy też z marchwi, pomidorów, zielonego groszku, kapusty i kartofli; nie zapominając o sławetnym Eintopfie z soczewicy. Pozostaje zatem tylko brać do ręki łyżkę i dać upust podniebieniu w odkrywaniu nowych smaków.

Przykładowy przepis
Eintopf „Złoto i srebro”
300g żeberek wieprzowych, 2 cebule, ½ kg marchewki, ½ kg ziemniaków, 250 g białej fasoli, sól, pieprz.

Żeberka wraz z posiekaną cebulą ugotować prawie w pełni w 1l posolonej wody. Mięso oddzielić od kości i pokroić na małe kawałki. Marchew i ziemniaki posiekać na małe kostki, po czym gotować wraz z mięsem w połowie ilości powstałego rosołu. Do pozostałej połowy dodać namiękłą przez noc w wodzie fasolę i pozostawić na ogniu, aż stanie się zupełnie miękka.(Uwaga: nie wolno dopuścić, by się rozlatywała!) Wymieszać ostrożnie z kartoflami i marchwią, przyprawić według smaku.

 

 


Statystyki odwiedzin strony (dane Google Analytics)

Unikalni użytkownicy:

Wszystkie wyświetlenia strony:

Poprzedni artykułWielkanoc w podróży po Azji
Następny artykułDeser w Irlandii
Sbundowani
Mam na imię Katarzyna i choć z wykształcenia jestem w pierwszej linii germanistką, to znajomi za sprawą wszystkich moich pasji nazywają mnie "Kobietą Renesansu". W moim życiu zawodowym zajmuję się głównie promocją Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej oraz integracją międzykulturową, która to działalność zaprowadziła mnie min. do Parlamentu Niemieckiego. Na swoim koncie mam też serię wystaw w galeriach niemieckich poświęconych naszemu kawałkowi Europy. Nie jestem typową emigrantką "za chlebem". Właściwie to zawsze chciałam żyć w Polsce. Dwa razy już mieszkałam w Niemczech i za każdym z tych razów próbowano mnie przekonać, bym tu została, ja jednak uparcie jak bumerang wracałam na łono ojczyzny. Jest jednak takie powiedzenie "do trzech razy sztuka", które w moim przypadku miało swoje przełożenie... a zadbał o to ze wszystkich sił Mój Najcudowniejszy Pod Słońcem Mąż (ksywka ta stanowi uśmiech w stronę Ephraima Kishona, satyryka węgiersko-izraelskiego pochodzenia (urodzony jako Ferenc Hoffmann w 1924 na Węgrzech, „ponownie narodzony” w 1949 jako Ephraim Kishon w Izraelu który pisząc o swojej drugiej połówce używał określenia „Najcudowniejsza Ze Wszystkich Żon”) Bliżej mogliście nas poznać z serii artykułów w "Przyjaciółce":)

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj