Pan Bóg nie gra w szachy (?)

0

Albert Einstein, autor powyższych słów, zdaje się, że nigdy  nie dotarł  do Gruzji. Ani fizycznie, ani mentalnie. Inaczej nie „bluźniłby” w ten sposób, narażając się na kaukaski gniew. Celowo oczywiście sprowadzam wymowę słynnego cytatu do wymiaru realnego, pozbawionego metaforyki. W tym kraju bowiem, w Gruzji (jak i zresztą na całym Kaukazie) tradycja ekwilibrystycznego ćwiczenia umysłu w królewskiej i jedynie słusznej grze w szachy (a zatem i boskiej grze) zaczynając już od „stopnia” berbecia, zrodziła całkiem potężną i przez wiele dekad niepokonaną w międzynarodowych konkursach, szkołę szachową. Triumfowali i nadal triumfują całe pokolenia Gruzinów obu płci. Wśród najznamienitszych arcymistrzyń (z premedytacją pominę panów, reprezentuję linię gender w blogosferze) trzeba wymienić Nonę Gaprindaszwili i Maję Cziburdanidze. Bezprecedensowym zjawiskiem jest przy tym fakt, że od kilku dobrych lat szachy są wliczane jako pełnowartościowy przedmiot lekcyjny w kanon programu edukacji na poziomie szkoły podstawowej i średniej – do pomysłu którego nie tak dawno przekonywał legendarny gruziński gracz przy okazji swojej wizyty w Polsce. Wcale to nie głupie, bo jakkolwiek nigdy w szachy nie grałam, to mam do tejże aktywności jako doskonałej metody rozwijania analitycznej inteligencji, głęboki szacunek i poważanie.

Pomimo podziwu dla bystrości i lotności umysłu szachistów, jednocześnie oburza mnie i śmieszy na równi, bezrefleksyjne i chyba dość bezpodstawne wrzucanie szachów przez „gruzińską opinię publiczną” do kategorii „sportu”. Co prawda, oficjalna definicja sportu robi kurtuazyjne, wyściełane delikatnym atłasem miejsce dla tzw. „sportów umysłowych” (gry planszowe – warcaby, szachy, scrabble; gry karciane – poker, brydż, tysiąc), jednak coś tu zgrzyta, zwłaszcza osobom oddanym „prawdziwym” dyscyplinom, pozwalającym się porządnie spocić, przetrzeć fizycznie, doładować endorfinami implikowanymi solidną dawką ruchu. Definicja sportu wydaje się więc tu być zgoła inna niż ta przyjęta w Europie, przynajmniej przez sportowców-amatorów, która większy nacisk kładzie na rozwój i doskonalenie sił stricte fizycznych (wcale nie deprecjonując rozwój umysłowy i psychiczny – wszak maraton, te królewskie 42 km 195 metrów przebiega się w głównej mierze dzięki hartowi ducha i sile woli).Rozumiem, że Gruzini jeśli już biegają to po coś, za czymś (patrz – rugby), ewentualnie za kimś (w codziennym życiu – za dziewczyną, krową, kurą – kolejność przypadkowa), a nie dla samego biegania, stąd stawianie siebie w roli biegaczki, zwłaszcza w tak małej miejscowości, w której przyszło mi żyć, nie otrzaskanej z „przybyszami z Zachodu i ich fanaberiami”, z góry narażało mnie na niezdrową ciekawość i wścibstwo. Oczywiście, większość Tkibulczyków już się do mnie biegnącej przyzwyczaiło, ale są jednostki, które chyba nigdy nie pojmą sensu biegania jako aktywności sportowej oraz głęboko relaksacyjnej i zawsze czują się z lekka niepewnie, kiedy przebiegam gdzieś koło nich ledwie szurających stopami (chociaż częściej jednak znajdują się wówczas w miejskim autobusie, nawet jeśli odległość z jednego krańca miasteczka do drugiego nie przekracza 2 km), stąd regułą jest, że piechurzy niemal odruchowo szukają wzrokiem źródła zagrożenia, dostając przejściowej pląsawicy. Cóż, Gruzini, dumny naród – jakby nie było, zapewne traktują sport, którego efektem jest zadyszka, wiadra potu i zakwasy (ok, w zasadzie, po prawdzie, tylko nieprawidłowe uprawianie sportu daje podobne rezultaty), jako sport drugiej kategorii niegodny przedstawicieli kolebki chrześcijaństwa.

Może to też kwestia mentalności i kolektywistyczno-ultratowarzyskiej duszy Gruzina, dla którego bieganie jako sport wybitnie indywidualny (vide: nudny, monotonny) przegrywa z dyscyplinami drużynowymi, gdzie można się jeden o drugiego poocierać czy przeturlać od czasu do czasu, albo chociaż takimi (szachy, tryktrak – tak, tryktrak to też sport, tyle że zazwyczaj dla starszej generacji, dziadków i pradziadków), które wymagają bezpośredniego, ciągłego „mordobicia”  – na planszy czy na macie (judo). Oprócz trwożącego spojrzenia rzucającego błyskawice, przydaje się, w równie święcącym triumfy popularności na gruzińskim padole judo, miękkie spore ciało, które powali przeciwnika. W judo Gruzini mają bezsprzecznie długą listę zwycięstw, wliczając w nią i te najwyższe, olimpijskie. Zabawne, że nawet w małym (choć będącym stolicą regionu Racha) Ambrolauri natknęłam się razu jednego na Wrestling Club dla młodocianych (co prawda z błędem w angielskiej nazwie na płycie – przynajmniej takie mam wrażenie, ale wiadomo mniej więcej o co chodzi – klub zapaśniczy). Gruziński „orlik”?:

Oprócz dziwnego dla autochtonów biegania, dzięki okazjonalnemu „uprawianiu” sportów umysłowych pod postacią różnych gier planszowych, tak wielbionych przez Gruzinów, mogę sobie chyba nadać podwójny mandat sportowca ;) Absolutnym hitem wśród sportów podwórkowych, oczywiście (a jakże!) umysłowych jest w Gruzji tryktrak, bardzo stara gra planszowa, z angielska znany jako backgammon lub nard. Praktycznie na każdym kroku, często w niespodziewanych miejscach (między straganami na bazarze, żeby zabić nudę pałętającą się między jednym a drugim klientem) można spotkać lokalsów grających w tę grę. Jest banalnie prosta, a polega na rzucaniu kostkami i przesuwaniu pionków po drewnianej planszy aż do całkowitego „zejścia” z jej pola, co oznacza wygraną. Grupki zaaferowanych grą mężczyzn otoczonych zgrają nie mniej podnieconych sekundantów można spotkać też w Armenii, Turcji, krajach arabskich. Wygląda to mniej więcej tak (tu akurat Sighnaghi team, wschodnia Gruzja, wcześnie rano, słońce wschodzi właśnie nad Doliną Alazanii, wracam ze spaceru):

Miarą popularności danego sportu w danym kraju (zjawisko spotykane chyba wszędzie) jest częstotliwość i ilość odnoszonych przez reprezentantów narodowych tejże dyscypliny sukcesów na polu międzynarodowym. Gruzini są leniwi jak czort, racja, ale rywalizację lubią (jak również komplementowanie, którego nieustannie się domagają „…no powiedz, co jeszcze lubisz w Gruzji?” ). Ostatnimi czasy Gruzini pasjonują się rugby, który awansował już na miano sportu narodowego. Zakaukazie, tak się zabawnie złożyło, ma zwyczaj wydawania na świat potężnych, rosłych, onieśmielających gabarytowo „troglodytów” (nie ubliżając..), którzy świetnie, jak się okazuje, odnajdują się na boisku do gry z użyciem jajowatej piłki. Są na tyle dobrzy (czołówka światowego rankingu, zaraz za Anglikami czy Francuzami), że stają się żywym towarem na globalnych rynkach, na których operują wielkie kluby sportowe z grubą kasą.

Reprezentacja Gruzji regularnie gra w rugbowym mundialu, czyli Pucharze Świata, który odbywa się co cztery lata, a przyciąga przed ekrany cztery miliardy widzów. Na mecze Gruzinów przychodzi po 30 tysięcy ludzi. Z własnego podwórka powiem, że podczas ostatniego weekendu spędzanego w Bakuriani, siedząc z laptopem nieopodal hotelowego baru, co rusz słyszałam żwawe okrzyki z przepastnych gruzińskich gardeł się wydobywające  – właśnie w szranki stanęły wtedy reprezentacje Gruzji i Rosji. Tak, rugby to, obok szachów i tryktraka, sport narodowy Gruzinów. Po wygranym (oczywiście) meczu z Rosją (że wygrany poznałam po natężeniu decybeli dochodzących z pobliskiego baru), zawodnicy gruzińskiej reprezentacji wnieśli nieco żaru polityki na rozognione grą boisko. Trzeba przyznać, że odwagi rugbystom nie brakuje (na transparencie: „Suchumi i Cchinwali – to Gruzja”; oba wskazane miasta są stolicami „zbuntowanych” wg Gruzinów republik, Abchazji oraz Osetii Południowej, terytorialna kość niezgody między Gruzją a Rosją, przejęte przez Rosję po wojnie w 2008 roku) :

Co bardziej zorientowani w temacie, będą wiedzieć, że nasza polska reprezentacja rugby (tak, ponoć istnieje) wchłonęła swego czasu gruzińskiego, jak twierdzą znawcy, bardzo utalentowanego zawodnika urodzonego w Kutaisi – Meraba Gabunię, niegdysiejszego gruzińskiego celebrytę, którego słit-focię zamieszczam ;) Jednak proszę się dziewczęta nie zapalać i nie szukać go z wypiekami na twarzy na facebooku, albowiem ten barczysty przystojniak ma już dziewczynę, wybrankę serca rodem z Polski i w 2013 roku otrzymał polskie obywatelstwo.

I Merab w akcji:

Do szachów i tryktraka może się jeszcze przekonam, myśl zaprzęgnę w ideę czynu. Przyjdą ciepłe dni, tryb „siesta” się włączy, przysiądę się bezszelestnie do panów na skwerku i nieśmiało, lecz z wiarą we własne siły poproszę o przyuczenie. Rugby i zapasy, póki co (aż do chwili, kiedy chaczapuri nie załatwią sprawy do końca) pozostawiam większym ode mnie.

Statystyki odwiedzin strony (dane Google Analytics)

Unikalni użytkownicy:

Wszystkie wyświetlenia strony:


Poprzedni artykułBitwa na mąkę w Galaksidi
Następny artykułDlaczego NIE mieszkać w Gruzji
SylwiaZajdel
Wolontariuszka EVS, która rzuciła pod wpływem chwili swoje poukładane warszawskie życie i wyjechała do małego, górniczego miasteczka Tkibuli w zachodniej Gruzji. Romans z Gruzją rozpisany na dwa głosy, miesięcy dwanaście. Introwertyczka, romantyczka, zdaje się, że jednak domatorka, która wpadła na własne życzenie w macki ekstrawertycznego kraju.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj