Bar micwa milionerów

0

Jeśli jest się Żydem w USA, na dodatek znanym, ma się miliony dolarów na koncie bankowym i syna, który właśnie, wraz zeskończeniem13 lat, staje się dorosłym w sensie praw religijnych, trzeba wyprawić uroczystość „Bar Micwy” (dosł. „syn przykazania”) na miarę Rockefellera. Nie jest to, wbrew pozorom, takie łatwe przedsięwzięcie. Jak na złość, mimo globalnego kryzysu ekonomicznego liczba milionerów w USA, w 2010 roku, wzrosła o 16% i 7.8 mln.rodzin może już poszczycić się majątkiem netto przekraczającym 1mln dolarów. Co prawda tylko ok. 2% społeczeństwa USA wyznaje judaizm, ale w ostatnich latach przyjęła się nowa moda na Bar Micwę również u rodzin nie-żydowskich. By móc, więc zaimponować, koniecznym jest coś wyjątkowego, niepowtarzalnego, czego jeszcze nie było na innych „bar micwach” i o czym długo po imprezie będzie można z satysfakcją opowiadać.

Steven H., amerykański milioner będąc na planie filmowym w Izraelu, poznał utalentowanego kaskadera, Siergieja, moje znajomego z hebrajskiej szkoły dla nowych emigrantów – ulpanu. Tak się nim zachwycił, że po powrocie do domu postanowił podarować go synowi na 13 urodziny. Nie zastanawiając się wiele wysłał mu bilet na samolot. Cóż na to Siergiej? Spakował do torby odpowiedni ekwipunek, zdjęcie żony – Olgi z dwójką dzieci i poleciał urzeczywistnić marzenie Stevena o „The Best Bar Mitzvah”. Pewnie spytacie się, dlaczego Steven nie zamówił sobie kaskadera, lub całej batalii miejscowych, amerykańskich kaskaderów? Hm? Po pierwsze: Nieustraszony Siergiej, zdolny, sympatyczny i wszechstronny kaskader z dużym doświadczeniem filmowym miał pecha urodzić się w ZSRR i wyemigrować do małego Izraela, w którym przemysł filmowy tak ma się do tego z Hollywoodu jak Goliat do Davida, pominąwszy oczywiście optymistyczne zakończenia, w którym David zwycięża Goliata. Nasz bohater z trudem zarabia na życie i nie jest wybredny. Nie żąda też milionów (a szkoda!). Po drugie: Siergiej pracuje dla przyjemności a nie dla pieniędzy, a tego nie da się tak łatwo podrobić. Po trzecie i najważniejsze: Czort zna tych milionerów!!!

Tak, więc jednego, pogodnego ranka Siergiej zawitał w posiadłości Stevena w Miami, położonej w samym środku pilnie strzeżonej dzielnicy milionerów, otoczonej kilometrami zielonej, równo przyciętej trawy pól golfowych. Na chwilę zamarł z wrażenia, (co prawda nie pierwszy raz pracował dla milionerów, ale takiego przepychu dawno już nie widział), ocucił się małą buteleczką z przeźroczystym płynem, i juz teraz raźno wkroczył do posiadłości swego chlebodawcy. Ustalono program, dopięto ostatnie szczegóły i pewnego szabatu, kiedy zaproszeni goście siedzieli w bogato przystrojonej sali bankietowej słuchając przemówienia solenizanta, Siergiej, ubrany w smoking stanął na dachu budynku, w którym odbywała się uroczystość. Gotowy był do „action”. Niestety, niebo nie zostało należycie poinformowane o tak ważnej uroczystości i widocznie miało coś wspólnego z izraelską hucpą. Na dowód swej bezczelności rozszalało się piorunami i deszczem. Nie wiem czy Steven miał układy z Panem rządzącym wszechświatem czy może raczej z szatanem, jako król przemysłu pornograficznego, faktem jest, że w odpowiednim momencie zza chmur, dokładnie nad budynkiem, w którym odbywała się uroczystość, ukazało się słońce (czyżby faktycznie „pogoda była dla bogaczy”?), a burza przesunęła się kilka kilometrów dalej robiąc nieświadomie, (choć kto tam wie czy nie był to z góry zamierzony efekt?) pełną grozy scenerię do występu Siergieja (a nie pisałam, że ma szczęście?).
Gości wybawiono z sali na zewnątrz i w momencie, w którym wdzięczny syn dziękował rodzicom za trudy wychowawcze, powagę chwili zakłócił jakiś elegancki, pijany dżentelmen z butelką whisky spacerujący jak gdyby nigdy nic na dachu trzypiętrowego budynku. W chwili, w której zabłysnęła na horyzoncie błyskawica, zabłąkany na dachu gość potknął się feralnie, zrobił kilka niepewnych kroków po gzymsie i zapaliwszy się o umieszczone na dachu pochodnie zaczął paląc się spadać w dół… Przy akompaniamencie trwożnych pisków, krzyków i nawoływań kula ognia, która do niedawna była żywym człowiekiem przeleciała przez dach małej altanki nie pozostawiając z niej nawet drzazgi. Po kilku minutach dwóch medyków niosło już męskie zwłoki zakryte zakrwawionym prześcieradłem. W powietrzu czuć było swąd zwęglonego ciała.

Serijej

Próba otrząśnięcia się z szoku zabrała zgromadzonym dobre kilkanaście minut… Drżącym głosem solenizant skończył swoją przemowę i właśnie wtedy przez okno, na drugim piętrze, zaczął wychodzić na parapet jakiś kolejny, obłąkany mężczyzna w białej koszuli. Chwiejąc się przeszedł po rynnie do stalowej linki zawieszonej kilkanaście metrów nad ziemią i zręcznie zaczął iść po niej w kierunku przystrojonego girlandami słupa. Na kilka metrów przed nim stracił jednak równowagę, co zostało skwitowane głośnymi okrzykami grozy. Nie spadł jednak na ziemię tylko ostatkiem sił, skoczywszy jak pantera, złapał się dwoma rękoma słupa, po którym osunął się, z przerażającym krzykiem, zostawiając po sobie czerwone plamy krwi dramatycznie kontrastujące z pobielonym drewnem. Na miłośnika podniebnych spacerów czekali już ochroniarze. Boleśnie wykręcili mu ręce do tyłu i brutalnie popychając poprowadzili na zaplecze, gdzie na oczach przerażonych gości zabawili się jego kosztem w rozgrywki pięściarskie. Tym razem Siergiej (domyśliliście się oczywiście, że to on) zagrał niechlubną rolę rekwizytu: worka pięściarskiego. Jeszcze kilka chwil a poraniony kaskader nie byłby w stanie skończyć swojego występu. „Zjazd po słupie” bowiem, nie był przewidziany w programie, czerwone plamy nie były od ketchupu, a ochroniarzy, którzy starali się by każdy centymetr ciała linoskoczka zmienił barwę na fioletową, zapomniano wtajemniczyć w „program artystyczny”. Ich interwencja była podyktowana zawodową gorliwością, a nie inspiracjami do bycia aktorami w przedstawieniu.
Na szczęście Siergieja ocalono we właściwym momencie. Podany mu środek przeciwbólowy wraz z niezłą sumką pieniędzy – rekompensatą za pomyłkę, co uczynił cud uzdrowienia. Pechowy szczęściarz w podartej koszuli stanął na nogach o własnych siłach, wziął kilka butelek i rozbił je na głowie syna Stevena, nie zważając przy tym na gości imprezy, którzy właśnie mozolnie budowali, kawałek, po kawału monstrualnych rozmiarów puzzle z podobizną solenizanta i składali mu życzenia. Z głowy chłopca popłynęła krew. W tym przypadku marki: ” Heinz”.
Kobiety zaczęły krzyczeć, mężczyźni rwać się do walki z napastnikiem. Interwencja nie była konieczna. Młody jubilat ćwiczący od kilku lat karate, kilkoma chwytami obezwładnił napastnika i celnym ciosem jedynej nierozbitej do tej pory butelki powalił na podłogę agresora pozbawiając go przytomności, po czym mężnie dołożył mu jeszcze kilka razy rozbijając kolejne butelki. Podczas kiedy syn Stevena zbierał gratulacje za swoje zdolności do obrony, dżentelmen na podłodze wstał. Otrzepał szkło i jak gdyby nigdy nic, zwinnie wskoczył na jednokołowy, wysoki rower i wjechał nim, pomiędzy dystyngowane panie w wieczorowych sukniach i panów w smokingach. A że proszki przeciwbólowe popite ognistą wodą zaczęły już działać, nic dziwnego, że nie jedna zastawa stołu potoczyła się w dół wraz z całą zawartością, kiedy rozkręcony już na dobre Siergiej zaczął ściągać obrusy.
Goście rozeszli się na uroczysty obiad. Siergiej, nie wiedząc, co ze sobą zrobić po skończonym numerze, usiadł w sali przeznaczonej dla dzieci. Jej wystrój przypominał wnętrze namiotu beduińskiego. Cała podłoga wyłożona była kolorowymi poduszkami. Siergiejowi nudziło się. Nikt się nim nie interesował, choć wszyscy ukradkiem go obserwowali. Wśród rozbawionych dzieci czuł się jak porzucona, niechciana zabawka… Nie namyślając się wiele rzucił poduszką w jedzącego pod ścianą chłopaka w szaro-perłowym garniturku. Następne dwie poduszki wylądowały na głowie wysokiej dziewczynki w okularach i piegowatego rudzielca. Ten ostatni w mig zrozumiał, co jest grane. Poduszki zaczęły świstać w powietrzu, pierze grubą warstwą pokryło podłogę a powietrze zgęstniało od fruwających piór. Zaczęła się prawdziwa wojna…
Pewnie się nie zdziwicie, jeśli opowiem Wam, że dzieci nie chciały wrócić do swych domów po skończonej imprezie, syn Stevena stał się bohaterem wszystkich pociech milionerów w całej Florydzie. Jeśli zaś chodzi o naszego przyjaciela, pechowego szczęściarza, to dla niego bajka się jeszcze nie skończyła. W dowód uznania (o ironio losu!) szczególnie za „genialną wojnę poduszkową” Steven wynajął na dwa dni luksusowy jacht i zabrał Siergieja wraz z przyjaciółmi na rejs. Co tam się działo? – obiecałam, że nie opiszę. Wybaczcie.
Siergiej wrócił do swego skromnego, wynajmowanego mieszkania na 3 piętrze, w starym budownictwie bez windy. Bycie kaskaderem w Izraelu to ciężki kawał chleba. Jeśli trafi się praca – jest ciekawie i są pieniądze, nie olbrzymie, ale wystarczające na bieżące rachunki i oszczędności na najbliższy miesiąc, może dwa – jeśli jej nie ma… Nie co dzień otrzymuje się od losu szansę na urodziny syna milionera. Następna może się zdarzyć za kilka miesięcy, lat lub nigdy.
Z Ramat Ganu gdzie mieszka z żoną i dwójką dzieci daleko jest do Los Angeles, w którym robi się duże pieniądze, nawet jeśli ma się o wiele mnie talentu niż Siergiej.
– Przez lata pracy, jako kaskader stykasz się z najniebezpieczniejszymi, ekstremalnymi sytuacjami, w których najmniejsza pomyłka może kosztować Cię życie. Czy kiedykolwiek bałeś się? – pytam Siergieja siedząc u mnie w mieszkaniu i popijając czerwone wino, Cotes-du-Rhone z winnicy Delas.
– Jeden raz – odpowiada natychmiast Siergiej. – Byłem przekonany, że to już koniec ze mną.
– Kiedy to było? .
– Jechałem samochodem, wracałem z tobą i Eyalem z Ejlatu z wesela Żeni. Eyal prowadził.
– Chyba żartujesz? Po tych wszystkich wylatujących w powietrze razem z Toba samochodami bałeś się jechać 160km/godz z moim mężem?
– Chyba źle pamiętasz, kochanie. Na pewno to było 180 – koryguje mnie mój mąż, którego największym marzeniem, jak oczywiście już dorośnie, jest bycie lotnikiem.
– I to jak się bałem! – odpowiada Siergiej na moje pytanie lekceważąc przechwałki Eyala – ty nie siedziałaś z tyłu i nie miałaś wrażenia, że wariat z przodu zapomniał, że jest noc, środek pustyni, a on kieruje prawdziwym samochodem, światła zaś, które widzi przed sobą, nie są na ekranie symulatora tylko należą do samochodów jadących tę samą jednokierunkowej drogą, tylko że z naprzeciwka.


Statystyki odwiedzin strony (dane Google Analytics)

Unikalni użytkownicy:

Wszystkie wyświetlenia strony:


Poprzedni artykułMarki dla wszystkich- przebieg zjednoczenia Niemiec
Następny artykułRuiny w Rudominie
Ela Sidi
Ela Sidi. Polka i Izraelka. Od 1991 roku zamieszkała na stałe w Izraelu. Pisarka, tłumaczka z języka hebrajskiego. Od 18 lat pracuje w izraelskiej prasie jako grafik komputerowy, aktualnie w gazecie „Haaretz”. Autorka bloga "Gojka z Izraela" oraz książek: "Biała cisza (wyd. "Semper") i nominowanego do Nagrody im. Beaty Pawlak "Izraela Oswojonego" (wyd. "Muza")

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj