– A co byś powiedziała na wycieczkę do Larnaki*? – pyta Giorgos, mój mąż. „Hm… Dawno tam nie byliśmy, więc może to dobry pomysł?” – myślę. Jest sobota, 16 września, godzina dziewiąta rano. Na autobus o 11:30 nie udaje nam się wyszykować, więc postanawiamy pojechać po czternastej. Zjadamy obiad (zupę pomidorową z ryżem i kawałakmi kurczaka), a ja upieram się, żeby przed wyjazdem pobrać gotówkę z bankomatu.
Jedziemy samochodem w okolice przystanku autobusowego. Samochód zostawiamy na parkingu i w upale, pod wiatą niezbyt chroniącą przed słońcem, czekamy na autobus, który przyjeżdża o 14:20. Kupujemy bilety u kierowcy. Bilet w obie strony dla dorosłego kosztuje 7 euro, a dla dziecka – 4 euro. W sumie płacimy 18 euro. Zapowiada się tania wycieczka! Podróż trwa około godziny. Wysiadamy na nadmorskiej promenadzie w Larnace, a mój mąż upewnia się, gdzie zatrzyma się powrotny autobus. „O siódmej w tym miejscu” – mówi kierowca. Nieopodal przystanku jest port, nieco dalej scena, na której trwają próby do śródziemnomorskiego Festiwalu Tańców Ludowych.
Przez chwilę przyglądamy się próbom i ruszamy dalej. Jest bardzo gorąco i zaczynam żałować, że zamiast szortów wybrałam dziś letnie białe dżinsy, a zamiast sandałków – sportowe buty.
Idziemy spacerkiem, aż wkrótce naszym oczom ukazuje się twierdza, usytuowana na końcu promenady. Za bilety wstępu płacimy po 2,50 euro i rozpoczynamy zwiedzanie – znanego nam już z 2013 roku – obiektu.
Historia zamku w Larnace prawdopodobnie sięga XIV wieku i został on wybudowany z rozkazu cypryjskiego króla Jakuba I, kiedy w Larnace znajdował się główny port wyspy. Budowla mogła być większa niż obecnie, ale nie przetrwały żadne informacje dotyczące jej wyglądu w tamtych czasach. Potem, w pierwszej połowie XVII wieku, Turcy dobudowali północną część budowli, o czym świadczyć może jej architektura. Według innych źródeł historycznych cała twierdza została wzniesiona przez Turków w 1625 roku. Na parterze, naprzeciwko kasy, znajdują się dwie połączone ze sobą sale. W czasach kolonizacji brytyjskiej były one miejscem kaźni. Tam wieszano przeciwników brytyjskiej władzy. Ostatnia egzekucja miała miejsce w 1948 roku.
Na pierwszym piętrze mieści się małe muzeum. W sali nr 1 są eksponaty z IV-VII wieku. W komnacie nr 3 znajdują się bizantyjskie plaskorzeźby pochodzące z XI – XVI wieku. W dużej komnacie nr 4 można oglądać eksponaty z XII – XVIII wieku, m.in.: naczynia , broń, nakrycia głowy… We wnęce znajduje się komnata urządzona w stylu otomańskim.
Na dziedzińcu wybudowano scenę, na której odbywają się koncerty, przedstawienia i różne imprezy. Pod murami i na blankach stoją działa armatnie z różnych okresów historycznych. Pod jednym z murów – szczątki muzułmańskich nagrobków. W zakamarkach twierdzy można znaleźć płaskorzeźby, płyty nagrobne, a nawet kule armatnie różnej wielkości. Z zamku widać – sąsiadujący z nim – meczet.
Po zwiedzaniu postanawiamy udać się na lody, a następnie spacerujemy po promenadzie zwanej Finikoudes (tak nazywa się tu palmy rosnące wzdłuż niej). Morze jest tu intensywnie błękitne. Na plaży mnóstwo opalających się. Na molo odbywa się ślubna sesja zdjęciowa. Państwo młodzi przybierają różne pozy, a suknię panny młodej można z daleka pomylić ze śnieżnobiałymi żaglami jachtów krążących nieopodal brzegu.
Idziemy do portu, a następnie na miejski rynek z fontanną pośrodku, okoloną ławkami w kształcie łódek. Zbliża się wieczór i godzina odjazdu. Na przystanku jesteśmy 20 minut przed czasem. Obok nas zbiera się – z każdą minutą większy – tłumek podróżnych, a my cieszymy się, że już mamy bilety powrotne i autobus na pewno nas zabierze. Dochodzi godzina siódma, a autobusu nie widać. Pięć po siódmej podchodzi do nas i innych czekających pewien mężczyzna, jeden ze świadków Jehowy, mających obok przystanku swoje stoisko z książkami i czasopismami. Po angielsku informuje nas, że zamknięto drogę i autobus zatrzyma się na innym przystanku, w głębi miasta. Tłumaczy, jak tam dojść. Czuję, że już jest za późno, by tam biec, ale… jednak biegniemy, przedzierając się przez nieznane nam uliczki. Robi się ciemno. Na tym drugim przystanku jest tłum zdenerwowanych ludzi, a po autobusie już nie ma śladu. Odjechał, tak po prostu… Mąż dzwoni z zażaleniem do firmy przewoźniczej – IntercityBuses. Dlaczego nikt nas nie poinformował, że autobus zatrzyma się w innej części miasta? Dlaczego kazano nam czekać przy promenadzie? Dlaczego kierowca nie poczekał chociaż paru minut? Co z biletami powrotnymi? Przecież zapłaciliśmy za bezpieczny powrót do Limassolu, a tymczasem stoimy w środku obcego miasta i nie wiemy, co robić! Na to pani w centrali krótko i niefrasobliwie odpowiada, że to nasz problem. Niektórzy ludzie na przystanku dogadują się, kto dokąd jedzie i umawiają się na zrzutkę na taksówki. Zrezygnowani wracamy na postój taksówek. Palący nerwowo papierosy pracownik firmy taksówkarskiej mówi, że latem to tu w kółko zamykają tę drogę nad morze. Szkoda, że o tym nie wiedzieliśmy. Nie jesteśmy przecież stałymi bywalcami Larnaki. A nawet gdybyśmy w porę zorientowali się, że droga jest zamknięta, skąd mielibyśmy wiedzieć, gdzie jest ten inny przystanek?… Wracamy do Limassolu pędzącą w ciemnościach taksówką. Za tę „przyjemność” płacimy 60 euro. Miała być tania wycieczka, a wyszło jak wyszło, ale i tak jestem szczęśliwa, że nie musieliśmy spędzać nocy w jakimś przypadkowym hotelu w Larnace…
*więcej informacji o Larnace znajdziecie na moim blogu – TUTAJ!
Statystyki odwiedzin strony (dane Google Analytics)
Unikalni użytkownicy: 1
Wszystkie wyświetlenia strony: 1