Najbardziej popularny w Tajlandii jest Chiang Mai loop, ale ten drugi, bardziej na wschodzie jest równie ciekawy zarówno widokowo jak i „drogowo”.
Post dla wszystkich, którzy chcą się kiedyś tam wybrać.
Motor, kask i w droge, polecamy!!
Dzień Pierwszy. Chiang Rai to Mae Sai.
Pierwszy odcinek do Mae Chan to jazda zatłoczoną dwupasmówką prowadzącą do Złotego Trójkąta. Taki dobry czas na rozeznanie motoru. Potem jest skręt na drogę 107 i już robi się ciekawie. Ryż sobie rośnie, farmerzy w błocie po kostki, równa droga, łagodne zakręty. Tyle, że trzeba uważać, bo od tej drogi jest odbicie na Mae Salong, które łatwo przegapić. A od tego miejsca zaczynają się już zjazdy, podjazdy i naprawdę ostre zakręty.
Mae Salong to wioska z ciekawą historią, została założona przez Chińczyków, których komunizm chciał przytulić za mocno i kilka okolicznych plemion, które to z kolei nie chciały się za bardzo asymilować z Tajami. Jest tam sporo plantacji herbaty i można się napić naprawdę smacznej, w herbaciarni od progu przyzywającej nas zapachami.
Z Mea Salong najlepiej GPSa ustawić na Doi Tung, tam jedzie się już granią, gdzie z jednaj strony mamy Tajlandię, z drugiej Mianmar.
W Mae Sai, przygranicznym miasteczku, w którym w sumie nie ma nic ciekawego, z wyjątkiem granicy z Myanmarem miałem fajny nocleg w Bua Patumma Resort, bardzo zadbane i dobrze wyposażone bungalowy z właścicielem chętnym do udzielania porad.
Cała trasa ma około 150 km i jest spokojnie do przejechania w jeden dzień, o ile nie wstanie się o 12-tej.
Dzień drugi. Mae Sai – Golden Triange – Chiang Khong
Droga do Golden Triangle jest szeroka, bardzo dobrze utrzymana i nieco nudna w początkowym odcinku.
Przed samym Chang Sean są takie małe knajpki, na samym brzegu rzeki, można tam podpatrzyć jak wygląda „mały ruch przygraniczny” między Tajlandia a Mianmarem.
10 lat temu, jak byliśmy w tym miejscu po raz pierwszy, po stronie Myanmaru była trawa i drzewa, i tu się nic nie zmieniło, a po stronie laotańskiej ciche i spokojne miasteczko. I tu zmieniło się bardzo dużo, bo wyrosły wieżowce i wybudowano jakieś ogromne kasyno.
Z Golden Triangle pojechałem do Chiang Kong. Tą drogę można pokonać w godzinę jadąc „hajłejem” lub w trzy komplikując sobie życie jadąc wzdłuż Mekongu. Ja oczywiście wybrałem tą drugą opcję. Według mapy wydawało się, że to dość trudne przedsięwzięcie, ale w życiu wyglądało to tak, że trzeba ignorować wszystkie drogowskazy na prawo do „hajłeja”i konsekwentnie kierować się prosto lub w lewo wzdłuż Mekongu.
Chiang Khong, to kiedyś był główny w okolicy punkt graniczny i przeprawa promowa do Laosu.Tam po drugiej stronie zaczynał się bardzo wśród turystów popularny „Spływ Mekongiem”. Ale wybudowali most i nikt w Chiang Khong się już nie zatrzymuje. Trudno mi było nawet poznać to miejsce, takie puste i pozbawione turystów. Hotele są więc super tanie, jest w czym wybierać.
Dzień trzeci. Chiang Khong – Doi Pha Tang – Phu Chi Fa – Phu Sang – Chiang Kham.
To był zdecydowanie najciekawszy dzień mojej podróży. Podjazd na Doi Pha Tang dostarcza fantastycznych widoków, droga jest dobra i kręta, a wspinanie się na górę i widok na Mekong i okolicę po prostu super. Jak się już wyjedzie na tą górę, to jest taras widokowy i właściwie można uznać, że się już to zaliczyło, ale nie!!!! Trzeba wejść w bramę, która wygląda jakby prowadziła do świątyni, a stamtąd zaczynają się szczytowania. A jest ich kilka. Jeden (jedno) lepsze od drugiego. Bardzo polecam!
Phu Chi Fa, to najbardziej znany w okolicy punkt na który należy zerwać się przed świtem, gnać bez dechu przez godzinę pod górę, żeby stwierdzić, że wschód słońca jest dziś odwołany. Kilka lat temu daliśmy się już nabrać na taką atrakcję, teraz nie było czasu, więc Phu Chi Fa tylko za dnia. Nie mniej – warto.
W wiosce o zaskakującej nazwie Phu Chi Fa, skąd wychodzi się na górę byłem już po raz drugi i po raz drugi zachodziłem w głową z czego utrzymują się właściciele pensjonatów, hoteli i domków do wynajęcia, skoro wyglądało to tak, jakbym tam był jedynym turystą. Wszystkie knajpy były pozamykane, a u mnie była już pora karmienia. Jedynie otwarty był wiejski sklepik, obsługiwany przez babcię, tak na oko 70+. Widziałem, że babcia coś pichci, więc pytam, czy kałpatgaj jest, ona mówi, że nie ma. No to wziąłem colę, siadłem i zająłem się sobą. Po chwili babcia postawiła przede mną miskę z racuszkami i mówi, że nie bardzo dobre. Spróbowałem i mówię, że mogą być. I tak se jemy z babcią te racuszki z jednej michy. Faktycznie niespecjalne, ale przecież nie będę wydziwiał. Za chwilę skądś pojawił się dziadek, nalał na talerz zupy rybnej z ogonem tej ryby jako przystawki. To była najsłońsza zupa jaką jadłem w życiu, ale ryba była dobra. Do ryby trochę ryżu, ale babcia mówi, aaaa….. jajko ci usmażę. Super. Placuszki, zupa, rybi ogon, smażone jajco….. ciekawe ile mnie za to skasują.
Płacę. Cola 10 THB. A żarcie? Gratis. Jak to!!! Jak to tak można? Przecież tak nie można! I próbuję zapłacić. Nie i już. Zaskoczyli mnie. Po chwili się ocknąłem i kupiłem „drogą” wodę odmawiając przyjęcia reszty, ale i tak zostawili mnie takiego oszołomionego na dłuższy czas.
Z Phu Chi Fa do Phu Sang możną zjechać albo bardzo krętą, ogólnie uczęszczaną drogą, albo bardzo krętą drogą, która na mapie wygląda, jakby komuś długopis przerywał, te odcinki opisane są na Maps Me jako „unpaved”. Oczywiście wybrałem opcje drugą. Fantastyczny wybór. Na odcinkach „unpaved” nówka asfalt, (na pozostałych już był chwilami mocno zużyty) nie mniej, super widoki, prawdziwa wiejska Tajlandia. Dokładnie to po co tu przyjechałem.
W Phu Sang jest miejscowa atrakcja – gorący wodospad. No a jaki ma być, skoro jest 40C? No tak, ale ten jest jeszcze dodatkowo podgrzewany wodami termalnymi. Zaplanowałem, że tam wezmę nocleg i potaplam się w gorącym wodospadzie. Niestety okazało się, że zarówno Maps Me jak Booking coś mają namieszane i hotel niby jest…… ale tak na prawdę znajduje się w sąsiednim miasteczku Chiang Kham. Zrobiłem fotki i bardzo już zmęczony atrakcjami tego dnia, z żalem pojechałem do Chiang Kham.
Po 4-rech dniach jazdy na motorze moje plecy mówiły już do mnie głośno: masaż, masaż … Okazało się, że masaż w tym miasteczku tylko u mnichów. Mam zasadę, że jeżeli w jakimś dziwnym miejscu jest masaż serwowany przez niewidomych – idę. Tutaj mniszki były jak najbardziej widome, ale i tak było ciekawie. Okazało się, że świątynia jest największą lokalną atrakcją (o czym wcześniej nie wiedziałem) i faktycznie jest ciekawa, bo jest INNA. Wszystkie świątynie w Tajlandii są czerwono, biało, złote i aż kapią przepychem. Tu jest inaczej. Drewno, pełno staroci i bez tego Tajskiego kapania złotem. No….. może nie tak do końca, bo obok głównej świątyni musieli se coś postawić, żeby dać upust Tajskości.
Dzień czwarty. Chiang Kham – Chiang Rai.
Dokonałem złego wyboru, jadąc główną, zatłoczoną, pełną ciężarówek drogą. Próbowałem jechać inną, wiejską i spokojną, ale na pewnym etapie droga była zamknięta i nie było wyjścia.
W sumie przejechałem 650 km. Pewnie można było krócej… ale tak mi wyszło.
Bardzo fajna trasa zarówno widokowo jak i „drogowo”.
Statystyki odwiedzin strony (dane Google Analytics)
Unikalni użytkownicy:
Wszystkie wyświetlenia strony: