Za kilka dni minie rok od dnia, w którym trafiliśmy do absolutnego raju. Teraz, zerkając za okno, gdzie deszcz przeplata się ze śniegiem, termometr pokazuje częściej wynik negatywny niż pozytywny, a słońce nie chce na to wszystko patrzeć, ten raj wydaje się tak bardzo nierealny.
Doszłam do wniosku, że wpuszczę tu dzisiaj trochę malediwskiego słońca, ciepła i wszystkich odcieni koloru niebieskiego. A i zieleni nie zabraknie. Jeden post o tym miejscu, który pojawił się na tym blogu – „Malediwy, jakich (może) nie znacie…” – to zdecydowanie za mało. Załóżcie okulary przeciwsłoneczne, odsłońcie ramiona, posmarujcie się kremem z filtrem. Lecimy na Malediwy…
Wszystkie nasze wyjazdy planujemy sami. Poza dwoma przypadkami. Teneryfy z polskim biurem podróży (niestety po nim została już tylko zawieszka przypięta do mojej walizki, a szkoda) i Malediwów z biurem szwajcarskim. Bo w przypadku takiej destynacji jak Malediwy, to opcja skorzystania z oferty biura (chyba, że wyrusza się tam jako 'backpacker’, jest się elastycznym czasowo, ma się ochotę na kilkunastogodzinne koczowanie na lotniskach) jest w zasadzie najkorzystniejsza. Do tego opcja 'all inclusive’ – nieograniczony dostęp do napojów to coś, za co dziękujesz przebywając w ponad 30-sto stopniowym upale w resorcie, który – jak przystało na jedyny ośrodek na wyspie – dyktuje sobie ceny jakie chce.
W biurze stajemy przed trudnym wyborem – który atol, który resort. Ograniczamy go do dwóch resortów na dwóch różnych atolach, robimy wstępną rezerwację, wracamy do domu i 'badamy teren’ (opinie, zdjęcia, filmy na YT). Po kilku(nasto)krotnej zmianie zdania (co film/zdjęcie z danego resortu, to: „teraz już ostatecznie ten… na pewno… ostatecznie… definitywnie… o kurde… ale może jednak ten fajniejszy?”) wybór pada na wysepkę na atolu Ari i „Safari Island Resort”. Ostatecznie, definitywnie i w dziesiątkę.
Kilka tygodni później siedzimy na pokładzie Qatar Airways i przez Dohę docieramy do stolicy Malediwów – Male, a potem hydroplanem (co jest atrakcją samą w sobie; ps. zwróćcie uwagę na stopy pilota ;)) lecimy na naszą malutką wysepkę nie mogąc za bardzo uwierzyć, że to wszystko dookoła to nie jest 'fotoszopowane’.
Z łódki, która pokonuje w mniej niż 5 minut odcinek między hydroplanem, a wyspą dostrzegamy komitet powitalny (wyglądający trochę jak dwa maneki-neko – azjatyckie koty szczęścia machające łapką ;)). Otrzymujemy klucz od naszego domku. To z niego przez kolejne kilka dni podziwiamy wschody i zachody słońca, po schodach prowadzących z tarasu dostajemy się wprost do nieprawdopodobnego podwodnego świata, ekscytujemy się przepływającymi pod nami rekinami, wypatrujemy 'Krzyża Południa’.
I kiedy przychodzi czas, żeby pożegnać się z tym miejscem, z tym rajskim podwodnym i nadwodnym światem, z tymi ciekawymi ludźmi, z pysznym jedzeniem, to ogarnia nas taki smutek, jak wtedy, kiedy opuszczamy nasz 'Krakówek’. Jest ciężko, gdy łódka odbija od przystani zmierzając w stronę miejsca, z którego odlecimy pozostawiając ten raj na ziemi.
Parafrazując Carlosa Ruiza Zafóna: „Malediwy mają czarodziejską moc. Zanim się człowiek obejrzy, wejdą mu pod skórę i skradną duszę” muszę przyznać, że moją skradły…
Więcej zdjęć: http://sagittasworld.blogspot.ch/2018/02/m-jak-malediwy.html
Statystyki odwiedzin strony (dane Google Analytics)
Unikalni użytkownicy: 1
Wszystkie wyświetlenia strony: 1
przepieknie <3 i ten blekit… Malediwy albo Seszele to jeden z moich przyszlych celow podrozniczych!