Po trzech nocach spędzonych w Hongkongu z uczuciem ulgi pakujemy swoje manatki. Trochę tu za głośno i zbyt tłoczno. Do tego te irlandzkie fatum. Urbanistyczny kolos przywitał nas i pożegnał deszczem, którego krople potrafią nabić guza. Cholerne opady były sprawcami naszego opóźnionego lotu na Filipiny, gdzie mój europocentryczny mózg miał doznać rozłożonego w czasie szoku. Pisze https://kirylucki.wordpress.com/
Lekcja nr 1. Mamy czas
Już na lotnisku my, dwie anglojęzyczne damy, wiking, dwójka Polaków i para obwieszonych złotem Rosjanek wyróżniamy się wśród filipińskich współpasażerów samolotu do Manili. Nie chodzi nawet o kolor skóry, a sposób w jaki radzimy sobie z oczekiwaniem na opóźniający się wylot.
Z każdą minutą spóźnienia moja głowa coraz bardziej nerwowo obraca się wzdłuż szyby wypatrując samolotu. W tym czasie kilku siedzących w kucki Filipińczyków, ubranych w zielone, robocze rybaczki konwersuje, od czasu do czasu wybuchając śmiechem. Po półgodzinie do stanowiska stewardes swoje kroki kierują Brytyjki. Żądają podania czasu wylotu samolotu. Staram się usłyszeć odpowiedzi, lecz mój słuch nie stroi z katalońskim akcentem. Filipińczycy nawet nie patrzą na zegarek. Krew mnie zalewa z powodu poczucia marnowania, wszak bezcennego, czasu. Po kilku dniach pobytu, podobnie jak Filipinos miałem oddać się bezczynności i nie stresować się faktem, że coś się spóźnia kilka minut lub nie dojeżdża na określoną godzinę.
Lekcja nr.2 Omijaj filipińskie miasta
Ostatecznie z 1,5 godzinnym opóźnieniem lądujemy w stolicy Filipin. Jakiś jegomość łapie nas po wyjściu z lotniska i proponuje taksówkę. Przed otwarciem drzwi swojego wozu spowiada się stojącemu tuż obok policjantowi dokąd nas wiezie. Po kilku minutach jazdy z oczu żony mogę wyczytać wyrzut i pytanie: „Czemu mnie tu zabrałeś?”.
Mrok nie jest łaskawy dla miasta. Zaraz za lotniskiem mija się małe slumsy. Pas przydrożny pokrywa warstwa gruzu i śmieci. Natomiast, pobocze jest idealnym miejscem umacniania więzi towarzyskich. Mężczyźni w kilkuosobowych grupkach ćmią papierosy i popijają najmocniejsze piwo na rynku Red Horse, podczas gdy ich żony doglądają dzieci, te nieskrępowane wzrokiem kierowców różnej maści wehikułów i ich pasażerów załatwiają swoje potrzeby.
Przydrożna sielanka kontrastuje z tym co dzieję się na drodze. W kakofonii dźwięków klaksonów, rodzajów silników i pojazdów kierowcy walczą o każdy centymetr asfaltu. Pasy ruchu są dość umowne, a zasada pierwszeństwa nie ma zastosowania. Nasz rozradowany kierowca szuka angielskich słów, aby opisać mijane miejsca. 5 minut przed dotarcie do celu zatrzaskuje zamki samochodu, tłumacząc swe posunięcie względami bezpieczeństwa. Za chwilę te zatrzaśnięte drzwi miały posłużyć jako narzędzie w negocjacjach o koszt przejazdu. Gdy podjechaliśmy pod miejsce noclegu, kretyn postanowił nam zszargać nerwy na całą noc i kolejny poranek- żądając za przejazd 1,6 tysiąca peso. Nie czuły na wyjaśnienia, że nie po to wynajmujemy najtańszy hotel w mieście, aby teraz płacić mu dwukrotność kosztu noclegu, nie godzi się na otwarcie drzwi. Widać wprawiony w wyciskaniu kasy z turystów, ulega dopiero, gdy moja przestraszona żona pukaniem w okno przywołuje stojącego ochroniarza. Tych na szczęście nie brakuje w mieście. Przed drzwiami każdego sklepu i baru stoją dumnie z bronią wciśniętą za pas, skrupulatnie sprawdzając plecaki i torby przed wejściem do lokalu. W żadnym wypadku nie buduje to poczucia bezpieczeństwa. W głowie rodzi się pytanie: „Po kiego grzyba ochroniarz jadłodajni ma gnata, i czemu ich tylu
Lekcja nr 3. Powietrze gęste, że dałoby się je kroić nożem
Światło dzienne dodaje odrobiny uroku stolicy. Niestety, z ulic nie giną półnagie dzieci biwakujące na kartonach. Szczególnie bolesny obraz gdy rozgrywa się w cieniu luksusowego hotelu, gdzie tłuści Koreańczycy albo Amerykanie podszczypują młodziutkie Filipinki nie puszczając z ręki Jacka Danielsa. Jedynie filipińscy mężczyźni udręczeni upałem chowają się w cieniu, lecz nadal podejmują ważne tematy. Mijając ich grzecznie tytułują mnie „sir”, co przyjmuję bez uczucia zażenowania. Myśląc że ktoś w końcu się na mnie poznał. Żal było się dowiedzieć, iż to tyko zwrot formalny. Obdarzani są nim wszyscy dżentelmeni w kraju. Kobiecym odpowiednikiem jest „maam”.
Korki na drogach są jeszcze bardziej męczące niż w ciągu nocy. Na zatłoczonych drogach, króluje symbol Filipin – Jeepney. Zawsze kiczowato ozdobiony, pstrokaty, często z cytatami z Biblii wozi nas z miejsca na miejsce. Autokary to amerykańska scheda po II Wojnie Światowej. Uesańczycy zostawili lub odsprzedali tubylcom masę jeep’ów, które posłużyły do stworzenia jeepney’ów. My poruszamy się kolejną generacją tych pojazdów. Wierność tradycji, jest ważniejsza niż wygoda. Podkulone nogi, naprzeciwko twarz drugiego pasażera.
Przez pewien czas nie rozumiałem, dlaczego pasażerowie trzymają chustki na nosach. Czyżby to mało subtelny wraz dezaprobaty dla zapachu białego człowieka? Moja lepka od potu koszula nie mogła zawierać w swym bukiecie zapachu, który były inspiracją dla nowej linii perfum (no chyba, że trafiłoby na producenta środków odstraszających zwierzynę leśną z pól uprawnych), ale aż tak?. Paliłem się ze wstydu. W godzinach szczytu zrozumiałem ich cel i sam chciałem wyrwać jedną z takich chusteczek sprytnym Filipińczykom. Jeepney będący relikwią lat 40 XX w. nie ma klimatyzacji, tę funkcje pełnią otwory okienne pozbawione szyb (z wyjątkiem przedniej). Ruch powietrza przyjemnie chłodzi ciało – o ile samochód znajdzie przestrzeń aby się poruszyć. Byle tylko nie wdychać spalin mieszkańcy miasta posługują się szmatką filtrującą powietrze.
Lekcja nr 4. Śmierdzimy pieniędzmi
Jedna noc w stolicy to dla nas za dużo, dlatego ruszyliśmy w kierunku gór północnego Luzonu. Oswojony z widokiem miasta łapczywie wpatruje się w jego życie. Ochroniarze przesadnie weszli w swoje role i salutują nam, gdy my oczekujemy na zielone światło. Jakaś świnia leży na stole ustawionym tuż obok jezdni. Dobiegają nas dźwięki fałszu Filipińczyków śpiewających karaoke. Dzień jak co dzień.
Po godzinie latarnie znikają, w ciemności ginie horyzont. Zasypiam by obudzić się w miejscu, o którego istnienie ciężko posądzić kraj kojarzony z plażami i rafami kolorowymi . Tarasy ryżowe, na które przyjdzie nam patrzeć przez kolejne dni mogą pochwalić się obecnością na liście UNESCO. Krajobraz całkowicie kształtowany rękoma ludzkimi, i tak od ponad 2000 lat. Zdumiewający mariaż człowieka z naturą. Tarasy piętrzą się na wysokość 1500 m n.p.m. O poranku, gdy słońce zaczyna rozgrzewać ziemię i wyciskać zeń wilgoć, cały obszar pokrywa mgła i formujące się chmury. Gdybym miał wrażliwość poety to bym się popłakał. Mój gospodarz wyjaśnia, że tutejszy ryż jest uprawiany całkowicie ekologicznie i osiąga wartość 150 dol. za kilogram. Okoliczni farmerzy sprzedają wszystkie zbiory Amerykanom, najwyraźniej znudzonym dietą opartą na hamburgerach i dietetycznej Coca-Coli. Sami importują trzykrotnie tańszy ryż z Tajlandii. Oczywiście ja na śniadanie serwowany miałem tutejszy ryż. W co powątpiewałem z powodu maski jaką przyszło nam nosić, a którą uzmysłowił mi Taco Hemingway. Moja żona miała mieć twarz Josefa Llanes Escoda, ja kojarzyłem się im z Jose Abad Santos lub Vicente Lim. Portrety tych trzech postaci obecne są na filipińskich banknotach o najwyższym nominale (1000 pesos). Dlatego słyszałem co chciałem usłyszeć oraz przepłacałem za to co chciałem posiąść.
Dużo tu krętaczy i naciągaczy. Zaraz przed Banaue (turystyczne serce okolicy ryżowych pól) autobus zatrzymuje się i podstawiany jest darmowy jeepney, który ma nas zabrać do wioski. Na miejscu podwożeni jesteśmy do restauracji (Green View). Od tego momentu już nic nie miało być za frajer, nawet dobre słowo. Przy śniadaniu obskakują nas goście oferujący przewodnictwo, w cenie dwukrotnie wyższej niż cena oferowana za rogiem restauracji. Tam również trzeba się nieźle targować, a przewodnik nie wspomni o kolejnych opłatach za wstępy na teren poszczególnych zwiedzanych miejsc. Gorące źródła – 20 pesos; wioska łowców głów, która zapomniała przeszło 200 lat temu o swoich krwawych mieszkańców – 30 pesos i tak w kółko, co gorsza na całych Filipinach. W sklepach, bez wyeksponowanych cen, witani jesteśmy uśmiechem. Sprzedawcy przychodzi to z łatwością, ponieważ ma specjalny cennik dla turystów. Schemat jest prosty: pytanie o cenę, chwila milczenia (tu ocenia możliwą grubość portfela), podanie ceny i znów uśmiech.
Lekcja nr 5. Kurczaki za moją córkę? Spieprzaj dziadu!
Dzięki pomocy naszego przewodnika i jego trycykla mogliśmy pokonać kręte górskie drogi i ujrzeć tarasy z jeszcze ciekawszej perspektywy. Bardziej wrażliwi mogliby znów zaszlochać. Z każdą godziną i wychylonym piwem nasza znajomość ewaluowała na wyższy poziom. Na koniec dnia, po kilku piwach, które oczywiście ja stawiałem, zostałem jego „bratem”.
Na ganku naszego tymczasowego domu zostałem ugoszczony tutejszą odmianą rosołu. Kura zakupiona przez nowego gościa – Francuza została pozbawiona pierza na palenisku. Z łbem i skokami wrzucona do wrzątku. Dużo soli, groszek i imbir. Voilà. Walory smakowe, wyprzedzają estetyczne. Tutejsze kury powinny być reklamowane jak nasze kabanosy: „W 100g, 220 g mięsa”. W duchu pomściłem, że to kura a nie kogut znalazł się w tym rosole. Jedna przepona mniej do budzenia mnie o świcie.
Tak bardzo odzwyczaiłem się od głosów wsi, że te ptaki bez większego wysiłku wyrywały mnie z objęć Morfeusza. Na tym etapie podróży nie wiedziałem, iż spora część z nich nie potrzebuje moich złorzeczeń, aby marnie skończyć. Walki kogutów to sport narodowy. Krew przegranego, stygnącego koguta z wolna wsiąka w piach areny. Zgromadzona publiczność dzieli się na tych, którzy z niezadowoleniem kiwają głową, albo wyciągających ręce po wygrane pieniądze. Od czasu obejrzeniu takiego przedstawienia, już im tak źle nie życzę.
Już ustaliliśmy, że nic w tym rejonie nie jest za darmo. Nawet góralska miłość ma swoją cenę. Kawaler smolący cholewki do panienki musi liczyć się z kosztami. Wymiana jest barterem. Żaden ojciec nie odda córki za mniej niż jedną krowę i pięć świń. Ofiarowanie kur to prośba o kłopoty. Gdy dojdzie do transakcji, nowa żona może nadal liczyć na pomoc swojej rodziny. Gdyby, nie daj Boże, jej mąż dopuścił się zdrady to będą go ścigała ciężka ręka najstarszego brata lub wszystkich braci. A tych może być sporo. Filipińskie rodziny są duże, jednak gdzieś koło piątego dziecka „kobieta zaczyna się złościć” – przekonywał przewodnik, którego zostałem „bratem”.
Tym zdaniem kończę wpis. Mogłoby być tego więcej, ale nie chcę nadwyrężać waszej cierpliwości. Resztę opowiedzą zdjęcia na:
https://www.facebook.com/1608039926151861/photos/?tab=album&album_id=1641757166113470
Zapraszam na bloga: https://kirylucki.wordpress.com/
Rafał Kiryluk
Statystyki odwiedzin strony (dane Google Analytics)
Unikalni użytkownicy:
Wszystkie wyświetlenia strony: